7/15/2016

The Nice Guys (2016)

dir. Shane Black



Shane Black zadebiutował w Hollywood w wieku zaledwie 26 lat, dostarczając wytwórni Warner Bros. scenariusz megahitu "Zabójcza broń". Na początku lat 90. był jednym z najbardziej rozchwytywanych autorów, zgarniając rekordowe sumy za teksty do "Ostatniego skauta" i "Długiego pocałunku na dobranoc". Jego specjalizacja: umiejętnie odmierzone proporcje między skondensowaną dawką akcji i humorem. Szczególnie dobrze owa mieszanka spisywała się w przypadku intryg kryminalnych łączonych z konwencją buddy movie. Sprawdzony koncept odświeżył w "The Nice Guys", przy okazji stając samemu za kamerą i cofając się do lat 70. Załóżcie więc dzwony, odsłońcie włosy na klacie i przygotujcie na wyprawę w czasy muzyki disco, owłosionych klatek piersiowych i zaangażowanego kina porno.  



Cała afera rozpoczyna się wraz ze śmiercią gwiazdki filmów dla dorosłych, która swym autem rozbija się na rodzinnej posesji umiejscowionej gdzieś na wzgórzach Hollywood. W oficjalną wersję dotyczącą zgonu zdaje się nie wierzyć matka nieboszczki, która wynajmuje do zbadania sprawy prywatnego detektywa Hollanda Marcha (Ryan Gosling), osobnika skromnych talentów, którego od rozwiązania zagadki bardziej interesuje inkasowanie czeków. Splot przypadków postawi na jego drodze Jacksona Healy'ego (Russell Crowe), mięśniaka od brudnej roboty. Panowie zrazu nie zapałają do siebie sympatią, połączy ich jednak wspólny interes: odnalezienie pewnej zaginionej dziewczyny... 



Stylistyka retro zobowiązuje, toteż na poziomie fabularnym Black postawił na konstrukcję rodem z kina noir. Fabuła jest odpowiednio zagmatwana, a pozornie błaha sprawa, zgodnie z regułami gatunku, skrywa drugie dno w postaci spisku sięgającego wysokich szczebli władzy. Podstawowy szkielet to już jednak typowa komedia kumpelska: reżyser trzeciego "Iron Mana" nie kłopocze się zabawą w Krzysztofa Kolumba i bez najmniejszego zażenowania odgrzewa swoje ulubione schematy. Nie tylko więc mamy na pierwszym planie niedobrany duet, tutaj nawet zawiązanie akcji przywodzi na myśl "Zabójczą broń". Pytanie brzmi: czy brak oryginalnych rozwiązań stanowi przeszkodę w trakcie seansu? Bynajmniej. Black snuje bowiem swoją opowieść z lekkością i godną pozazdroszczenia werwą jednocześnie. Sypie gagami z rękawa, przy czym oddać mu należy, iż w większości przypadków są one autentycznie zabawne. Fakt, że producenci powoli przekonują się na powrót do kategorii wiekowej "R", świadczy dobrze i przynosi nad wyraz zadowalające wyniki również na przykładzie omawianej pozycji: dowcip jest daleki od poprawności, jedno "fuck" goni następne, a trup ściele gęsto. Widz tymczasem może rozsiąść się wygodnie w fotelu, rozanielony zbawiennym wpływem swobody panującej na ekranie. 



Całe przedsięwzięcie nie mogło się rzecz jasna udać bez odpowiedniego zestawu aktorskiego. Ci, którzy pamiętają potyczki słowne Mela Gibsona i Danny'ego GloveraBruce'a Willisa i Damona Wayansa czy nawet Vala Kilmera i Roberta Downeya, wiedzą doskonale, jak ogromne znaczenie odgrywa chemia w ramach duetu aktorskiego. Ryan Gosling i Russell Crowe nie zawodzą oczekiwań: to jest właśnie "dream-team". Panowie pasują do siebie nawzajem jak przysłowiowa "pięść do nosa", które to określenie, w przypadku męskiego kina akcji, nie posiada bynajmniej pejoratywnego wydźwięku. Gruboskórny macho Healy w wydaniu Crowe'a to jawne przeciwieństwo pechowego i nie grzeszącego inteligencją Marcha Goslinga. Jeden jest niczym taran, drugi to pokraczna wersja Philipa Marlowe'a, zbierający na każdym kroku cięgi trzeciorzędny detektyw. Wspólnie stanowią jednak tandem zdolny przezwyciężać wszelkie trudności na drodze do osiągnięcia celu. Kluczem do sukcesu jest wyczucie partnera i ten wyższy level współpracy bez dwóch zdań widoczny jest na ekranie. Przy okazji, obaj panowie wykazują się niespodziewanymi pokładami talentu komicznego, po seansie świta więc w głowie głównie jedno pytanie: "kiedy bis?". 


Przeciwieństwa się przyciągają, to wiadomo nie od dziś. Tak samo jak znany jest fakt, iż swego czasu możliwe było nakręcenie filmu porno z fabułą oraz że mody są zmienne.Black przypomina o tym wszystkim ze swadą, jakiej od dawna brakowało w kinie sensacyjnym. Repetycje i mielizny scenariuszowe kamufluje dynamiką i niewymuszonym luzem. Wie doskonale, kiedy przycisnąć pedał gazu, a kiedy dać chwilę wytchnienia. Co chyba najbardziej zbawienne, to wrażenie rozgrzeszenia. Jeszcze raz, podobnie jak trzy dekady temu, nie mamy poczucia wstydu, obserwując facetów okładających się po twarzach i demolujących wszystko w zasięgu wzroku. Shane Black dostarcza dokładnie to, za czym jako widzowie mieliśmy prawo tęsknić: porcję pełnowartościowej rozrywki bez konsekwencji pod postacią pełnego zażenowania kaca.

Ocena: *****





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz