7/14/2016

Aftershock (2012)

dir. Nicolás López


Protegowany Quentina Tarantino, Eli Roth, oprócz tego, że kręci coraz bardziej wtórne i mało znaczące  produkcje, chętnie też udziela się w cudzych projektach, czy to w roli współproducenta, scenarzysty czy też aktora (jak miało to miejsce chociażby w przypadku "Bękartów wojny"). wszystkie trzy funkcje połączył Roth, wspierając powstanie katastroficznego thrillera „Aftershock”, w reżyserii Nicolása Lópeza – twórca „Cabin Fever” objął nad obrazem producencką pieczę, współpracował przy tworzeniu historii i zagrał jedną z głównych ról. Roth jest tutaj amerykańskim turystą, odkrywającym uroki Chile w towarzystwie dwóch miejscowych lekkoduchów. Panowie czas spędzają głównie na wygłupach, podrywaniu panienek i imprezowaniu. Beztroska rozpusta trwa do momentu, gdy okolica, w której przebywają, zostaje nawiedzona przez trzęsienie ziemi. Sytuacja pogarsza się, kiedy w wyniku działań sił natury pękają mury więzienia, z którego wydostają się żądni krwi i kobiecych ciał skazańcy...


 Inspiracją dla scenariusza były prawdziwe wydarzenia, jakie rozegrały się w Chile w 2010 roku. Autorów w szczególności interesowała kwestia zachowań człowieka w sytuacjach ekstremalnych. Niestety, nie poszli oni bynajmniej w stronę socjologicznego dyskursu, a zaserwowali widzom kolejny gorefest w duchu torture porn. Roth i spółka powtarzają tutaj schemat doskonale znany z dwóch części  "Hostelu", do tego stopnia, że „Aftershock” spokojnie mogłoby uchodzić za czwartą odsłonę cyklu. Różnica polega jedynie na tym, że zamiast zamożnych sadystów wyżywających się na Bogu ducha winnych nastolatkach, dostajemy tutaj okrutną Matkę Naturę i wytatuowanych kryminalistów. Reszta pozostaje bez zmian: krew tryska, członki są urywane, odrąbywane lub też miażdżone, ciała rozrywane. W tej sytuacji ponury komentarz na temat ludzkiej natury brzmi fałszywie i nieprzekonująco – utopiony wszak został w eksploatacyjnym przepisie na rozrywkę.


 Od całkowitej porażki ratuje dzieło Lópeza jedynie dystans twórców, którzy postawili na ironię i wisielcze poczucie humoru. Bohaterowie tej rzeźniczej opowieści sportretowani zostali jako banda ćwierćinteligentów, którzy wręcz sami się proszą o to, aby ktoś wreszcie dał im nauczkę. Z braku laku można im teoretycznie kibicować w ich zmaganiach, ale, koniec końców, gdy nadchodzi ich „czas”, jesteśmy w zasadzie radzi: dostali, na co zasłużyli. Wielu może stwierdzi, że to szczyt cynizmu, wykorzystywać w taki niecny sposób autentyczną tragedię tysięcy, ale przecież nie od dziś wiadomo, że Eli Roth nigdy nie miał w wielkim poważaniu politycznej poprawności. Przynajmniej tyle...

Ocena: **


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz