8/07/2020

1990: I guerrieri del Bronx (1982)

 dir. Enzo G. Castellari

Lata 80. We włoszczyźnie to nie tylko kanibale, dogorywające giallo i kręcone „po kosztach” fantasy. To także krótkotrwałe, acz intensywne zachłyśnięcie się kinem postapokaliptycznym, oczywiście na fali popularności anglosaskich hitów. Znany z jakże owocnej współpracy z Lucio Fulcim producent Fabrizio De Angelis zakontraktował w 1982 roku Enzo G. Castellariego na trzy filmy science-fiction rozgrywające się w niedalekiej, zdehumanizowanej przyszłości. Zgodnie z własnymi słowami, Castellari „rzutem na taśmę” machnął całą trylogię w sześć miesięcy, a pierwszym tytułem, jaki ujrzał światło dzienne było właśnie „1990: The Bronx Warriors”.
Jak wskazuje tytuł, mamy rok 1990, przestępczość w nowojorskim Bronxie osiągnęła tak wysoki poziom, że dzielnica ogłoszona została ziemią niczyją, rządzoną jedynie przez lokalne gangi. Pewnego dnia do tego wyklętego miejsca przybywa 17-letnia Ann (Stefania Girolami), dziedziczka korporacyjnej fortuny, która porzuciła zepsuty świat Manhattanu na rzecz swawoli w świecie bezprawia. Dziewczynę przygarnia lider gangu motocyklistów zwanych Riders, Trash (Marco Di Gregorio), jednak ojciec uciekinierki bynajmniej nie zamierza odpuścić swej latorośli. Tropem Ann podąża bezwzględny łowca Hammer (Vic Morrow), za którym nadciąga armia eksterminatorów. W tej sytuacji Riders będą musieli poszukać pomocy u szefa konkurencyjnego gangu Ogre’a (Fred Williamson), a by połączyć siły w walce o autonomię Bronxu…

Jak wynika już z samego krótkiego streszczenia fabuły, „Bronx Warriors” garściami czerpie w szczególności z dwóch tytułów, które na przełomie dekad zelektryzowały widownię. Mowa rzecz jasna o „Ucieczce z Nowego Jorku” i „Wojownikach”. Z pierwszego wzięty został szkielet fabularny i motyw eksklawy rządzonej przez wyjętych spod prawa, z drugiego – barwny opis subkulturowej różnorodności i wątek miejskiej odysei w cieniu ciągłego zagrożenia. Castellari jednocześnie przesuwa akcenty: w odróżnieniu od buntowniczego Snake’a Plisskena, wysłany tropem zguby najemnik Hammer jest psychopatycznym oportunistą – kiedyś sam zamieszkiwał Bronx, teraz powraca by siać w nim zniszczenie. Tymczasem sami mieszkańcy tego wyniszczonego sektora doskonale mają się z dala od korporacyjnych machlojek i układów, wiodąc życie proste i dyktowane prawami natury. No dobra, trochę przesadzam w tym momencie z sarkazmem, niemniej wymowa całości jest jednoznacznie antysystemowa, a wizja przyszłości – zgoła niewesoła (i wbrew pozorom bliska naszej współczesności).

Castellari kradnie więc na potęgę, ale z podebranych jankesom klisz i koncepcji wykraja zgrabne, energetyczne kino akcji w kostiumie postapo. Pal licho, ze większość postaci jest zwyczajnie tekturowa, a fabuła mętna jak woda w Wiśle – liczy się przede wszystkim klimat i beztroska rozwałka. I pomimo skromnego budżetu, twórca „The Big Racket” wyciska z powierzonego mu materiału 100% esencji. Bawi się komiksowo przerysowanym designem gangowych barw, wrzuca do garnka bijatyki i pościgi, pali żywcem za pomocą miotaczy ognia, przy okazji robiąc świetny użytek z powierzonych mu lokacji (zdjęcia powstawały fifty-fifty w Nowym Jorku i we Włoszech). Ma przy tym do dyspozycji „znajome mordy”, które doskonale podnoszą temperaturę seansu. Najjaśniej błyszczy rzecz jasna Fred Williamson jako herszt najpotężniejszego gangu w mieście – zawsze na luzie, zupełnie jakby właśnie siedział na wakacjach na Florydzie. Vic Morrow (który niedługo potem zginie w wypadku na planie kinowej „Strefy mroku”) tworzy postać cokolwiek przerysowaną, grunt jednak że zapada w pamięć jako sadystyczny Hammer. Jest też George Eastman w małej roli „złego bossa”. Z kolei debiutujący na dużym ekranie Marco Di Gregorio (jako Mark Gregory, później między innymi Adam w „Adam and Eve Meet the Cannibals”) wygląda jakby wybierał się na casting na wokalistę do jakiejś grupy imitatorów The Ramones – twarda z chłopaka sztuka, ale wewnątrz to romantyczny skurczybyk.
„Bronx Warriors” stanowi więc uroczą makaroniarską podróbę i choć daleko mu do najlepszych dokonań Catellariego z poprzedniej dekady, to wciąż błyskotliwie (okazjonalne slo-mo) zrealizowana rozrywka z lekkim „pierdolnięciem”. A przy okazji fajna widokówka z czasów, gdy większość twórców filmowych wieszczyła, iż lada moment Nowy Jork całkiem już utonie pod falą bandytyzmu i zezwierzęcenia. Jeśli świerzbi was, by obejrzeć jeszcze raz „Ucieczkę z NY”, ale właśnie sobie uświadomiliście, że robiliście to już w zeszłym tygodniu, to warto sięgnąć półkę niżej i z Manhattanu przenieść się do sąsiedniego Bronxu – frajda gwarantowana.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz