4/04/2018

Mute (2018)

dir. Duncan Jones



Leo (Alexander Skarsgård) od czasu tragicznego wypadku w dzieciństwie jest niemową. Wychowany według restrykcyjnych zasad życia Amiszów, mężczyzna stroni od nowoczesnych technologii. Kiedy znika jego dziewczyna, postanawia za wszelką cenę ją odnaleźć...


Duncan Jones w jednym z wywiadów przyznał, że pomysł na film chodził mu po głowie od lat. Rzecz miała być luźno inspirowana okresem, gdy jego ojciec, David Bowie, mieszkał w Berlinie. Ponoć słynny muzyk, skonfrontowany z jednym z wczesnych szkiców scenariusza, sam dostrzegł w nim wątki dotyczące jego biografii. Oglądając "Mute" ciężko jednak stwierdzić, jakie "nawiązania" twórca miał na myśli. Poza oczywistymi tropami (miejsce akcji, bohater-niemowa mogący symbolizować barierę językową, Amerykanie jako symbol sił okupacyjnych, wreszcie motyw ojcostwa, zapewne najbardziej bliski reżyserowi), obraz nie tylko nie nawiązuje w żaden przejrzysty sposób do losów "kameleona rocka", jest po prostu chaotycznym zlepkiem koncepcji, nieukończonych pomysłów i cytatów.


Nie będzie przesadą twierdzenie, że "Mute" to w zasadzie kilka filmów w jednym. Berlin przyszłości to czytelna kopia Los Angeles z "Blade Runnera", w dodatku na tyle rozmyta, że zamiast stolicy Niemiec, za lokację posłużyć mogłaby jakakolwiek inna metropolia. Mamy więc neo-noir w sztafażu science-fiction, mamy prywatne śledztwo, mamy masę pobocznych, niepotrzebnych wątków. Po jakimś czasie, Jones wręcz zapomina o obranej zrazu konwencji i po prostu przerzuca się na tradycyjny thriller, znika gdzieś efektowna oprawa. Ostatnie pół godziny, najlepsze w trakcie seansu, stara się dopiąć wszystkie elementy układanki, ale w obliczu rozgardiaszu panującego w scenariuszu, wychodzi to średnio. Opowieść o izolacji, film sensacyjny, dramat psychologiczny, efektowna błyskotka - wszystko to tutaj znajdziemy, ale ledwie zasygnalizowane. Na dodatek dostajemy jeszcze kompletnie niezrozumiałe w kontekście fabuły odniesienia do ascezy (Amisze w Berlinie XXI wieku!) oraz amerykańskiego imperializmu.


Ciężko pojąć, dlaczego Jones, który przecież debiutował świetnym "Moon", nie poświęcił więcej czasu na dopracowanie historii, zamiast tego oferując koślawy szkic, gdzie nie brakuje interesujących i nośnych patentów, z których żaden jednak nie zostaje wykorzystany w satysfakcjonujący dla widza sposób. Można wręcz odnieść wrażenie, że to dzieło nieopierzonego studenta, który w swej pracy pragnął zawrzeć jak najwięcej fascynujących go na danym etapie kwestii. Tania symbolika, przyciężka filozofia, upozowane dialogi, wreszcie - kompletny brak myśli przewodniej. Być może, "Mute" to po protu dowód na to, że zbyt duża swoboda artystyczna nie przekłada się na jakość. Szkoda, bo oczekiwania były wielkie. Została głównie wizualna otoczka i szczątkowy klimat. 

Ocena: **½




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz