4/23/2018

Under the Cherry Moon (1986)

dir. Prince



Książę-żigolak. W Nicei. Na dodatek zakochany. Brzmi pretensjonalnie? Cóż, "Under the cherry moon", będący reżyserskim debiutem Prince'a, nie miał dobrej prasy w momencie premiery, ani kiedykolwiek później. Mizerne wyniki w box office i niezbyt przychylne reakcje krytyki pogrzebały obraz. Gwoździem do trumny było zaś rozdanie Złotych Malin: film zdobył osiem nominacji, z czego pięć zamieniło się w "nagrody" (m.in. dla najgorszego filmu i reżysera). Owszem, "Under the cherry moon" to rzecz obiektywnie słaba, nawet... w oczach kogoś, kto w pojęcie obiektywizmu nie wierzy. Co nie znaczy, że nie można z tego seansu czerpać przyjemności. 


Reżyser i główna gwiazda projektu wciela się tutaj w żigolaka nazwiskiem Christopher Tracy. Wraz ze swym partnerem Trickym (Jerome Benton z "Time") wiodą beztroski żywot w Nicei, uwodząc bogate i naiwne damy. Prawdziwym wyzwaniem dla Christophera będzie dopiero młoda dziedziczka fortuny, Mary (Kristin Scott Thomas, również z "owocową" nominacją), która, przynajmniej z początku, wydaje się być odporna na jego wdzięki... 


Mamy więc wielki melodramat, który ocieka zbytkiem i kiczem. Mamy także cudowny soundtrack autorstwa samego Prince'a, w formie płytowej wypuszczony jako album "Parade". Jeśli jednak ktoś oczekuje kolejnego "Purple Rain", to zapewne srodze się zawiedzie. Brak tu świeżości, która cechowała tamto dzieło, nie jest to także stricte musical, historia została tu jedynie "doprawiona" muzycznymi przerywnikami. Tak jak doprawiono ją – na nieszczęście – pokaźną ilością humoru. Jest on wyjątkowo kiepskiej próby – slapstickowe gagi zamiast wnosić efekt rozluźnienia do fabuły, częściej żenują. Wynika to przede wszystkim z nieprzystających do siebie konwencji, bo od strony stylistycznej panuje tu przepych graniczący z chaosem. 


Na pewno uwagę zwracają w "Under the cherry moon" zdjęcia Michaela Ballhausa, operatora, który sfotografował najważniejsze pozycje z dorobku Martina Scorsese. Ponoć pierwotnie obraz miał być kolorowy, ale akurat wybór czerni i bieli okazał być się fortunny. To głównie dzięki stronie wizualnej udaje się wykreować na ekranie ciekawy klimat, przywodzący nieco na myśl "czarne kino" lat 40. Nie jestem jednak mimo wszystko pewien, czy to wystarczy, aby dzieło Prince'a dało się przełknąć także przez "niefanów" muzyka. Obawiam się, że nie. Musieliby bowiem przebrnąć także przez katastrofalną grę aktorską, styropianowe postacie i narcystyczne ciągoty twórcy. 


"Zakazana miłość" posiada jednak, jakby na przekór wszystkim swym przewinieniom, sporą wartość sentymentalną. Zwłaszcza dla kogoś, kto wychowywał się na kinie przełomu lat 80. i 90. i na wideoklipach emitowanych w tym czasie w MTV, będzie to nie lada gratka. To obraz z tych, którymi wprost uwielbiam się "katować", grzeszna przyjemność na miarę "Showgirls". Tym, którzy nie odznaczają się podobnie perwersyjnym wyczuciem smaku, stanowczo odradzam zaznajamianie się z reżyserskimi próbami Prince'a.

Ocena: ***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz