10/08/2016

Mad Max: Fury Road (2015)

dir. George Miller


Musiało upłynąć trzydzieści lat, byśmy mogli powrócić do szalonego świata Maxa Rockatansky'ego. W międzyczasie dorosło już całe pokolenie kinomanów, a standardy obowiązujące wysokobudżetowe widowiska zdążyły ulec drastycznym zmianom. Istniało więc spore prawdopodobieństwo, że próba przywrócenia widowni kanonicznego bohatera postapokaliptycznego science-fiction, zakończy się fiaskiem. Całe rzesze odbiorców wychowanych na trylogii George'a Millera czekały na ten moment z niecierpliwością, ale też ze sporą dozą nieufności. Jak się jednak okazuje, poczciwy staruszek wciąż potrafi docisnąć gaz do dechy i skopać parę rur wydechowych.


Siedemdziesięcioletni już Miller bynajmniej nie bawi się w subtelności, ani przydługie wprowadzenia. Ledwie ukaże się naszym oczom spalony Słońcem, pustynny krajobraz i już rozpoczyna się galopada przy wtórze ryczących silników. Odmłodzony Max zyskuje wprawdzie nową twarz brutala o miękkim sercu (godnie zastępujący Gibsona Tom Hardy), ale reszta pozostaje bez zmian. No, może nie do końca. Zgodnie z odwieczną zasadą tyczącą się sequeli, wszystkie elementy składowe serii zostały tutaj spotęgowane i poddane tunningowi. "Na drodze gniewu" wprowadza cykl w XXI wiek, w erę rozbuchanego CGI i braku umiaru. Niektórym przeszkadzać zapewne będzie, że scenariusz jest tu niemal równie wątły, jak w produkcjach porno spod znaku "gonzo", jedno wszak z pewnością Millerowi oddać należy: wyciągnął ze stworzonej przez siebie przed blisko czterema dekadami franczyzy tyle, ile się dało.


Zmotoryzowany świat przyszłości znów opiera się na dwóch nadrzędnych wartościach: zapotrzebowaniu na paliwo i skłonności do komiksowej przemocy. Tego pierwszego zdaje się bohaterom nie brakować: suną przez pustynię równo, a groteskowo przerysowane sceny eksplozji i samochodowych kraks cieszą oko. Sensu w tym niewiele, ale emocji nie brakuje. Australijski twórca wymieszał w "Fury Road" wszystko to, co zdawało się być najbardziej atrakcyjne w "Wojowniku szos" i "Pod kopułą gromu", dorzucił najwyższej klasy efekty specjalne i popuścił wodze fantazji. Towarzysząca bezwzględnemu watażce Immortanowi Joe świta barwna jest do granic absurdu, podobna różnorodność tyczy się również zaprezentowanych na ekranie pojazdów. Więcej, idąc z duchem czasu, Miller wprowadza na arenę postać wyemancypowanej heroiny. Grana przez cyfrowo okaleczoną Charlize Theron Imperator Furiosa to prawdziwa feministka post-nuklearnej rzeczywistości. Twarda, a zarazem prawa, stanowi idealną partnerkę dla ściganego przez demony przeszłości Maxa. Więcej tu także niż w pierwszych dwóch filmach z serii nadziei, przez co nowa odsłona zbliża się do eskapistycznej formuły, jaką naznaczona była najbardziej mainstreamowa, trzecia część. To akurat poczytuję osobiście za minus, świadom jednak jestem faktu, że w dzisiejszych, naznaczonych konsumpcyjnym pędem czasach, inne rozwiązanie nie wchodziło w rachubę.


Faktem jest, że "Na drodze gniewu" może miejscami budzić pewną irytację, czy to za sprawą przebijającego spod rozkosznej demolki infantylizmu, czy też właściwego hollywoodzkim blockbusterom zamiłowania do patosu. Sam, będąc oddanym miłośnikiem najbardziej wstrzemięźliwej, pierwszej części z 1979 roku, w kilku momentach miałem mieszane uczucia. Po cóż bowiem tyle efekciarstwa? Po co nam to całe tandetne 3D? Prawa rynku są jednak nieubłagane i wierzę, że forma, w jakiej zaprezentowany nam został wielki come back samotnego mściciela z Antypodów to najlepsza spośród dostępnych opcji. Najważniejsze, że szaleńcy jeszcze raz posiedli Ziemię i znów dają popalić.

Ocena: *****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz