10/23/2016

Le orme (1975)

dir. Luigi Bazzoni


Moduł księżycowy powoli schodzi do lądowania na powierzchni satelity Ziemi. Scenie towarzyszą dostojne, acz budzące niepokój dźwięki muzyki autorstwa Nicoli Piovaniego. Zaraz potem obserwujemy, jak bezwładne ciało astronauty ciągnięte jest po powierzchni Księżyca przez jego towarzysza. Chwilę później, odziany w kombinezon mężczyzna zostaje sam, lądownik wznosi się do góry, badacz przestrzeni kosmicznej jest zdany na pastwę losu, pośrodku przenikliwego zimna i pustki, bezradnie spogląda w ciemność. Jego jedyna szansa na ocalenie powoli znika z zasięgu wzroku...



Przedstawiona sytuacja rodem z horroru science-fiction, to tak naprawdę koszmarny sen głównej bohaterki "Le orme". Alice Cespi (Florinda Bolkan) cierpi z powodu prześladujących ją wizji bezdusznej samotni z dala od planety Ziemi. Obrazy swe źródło biorą z obejrzanego przed laty filmu, jednak dla kobiety nie jest to wystarczające wytłumaczenie: Alice, oprócz sugestywnych snów, ma prawo obawiać się zaników pamięci. Udręczona, zdaje się na złudny ratunek pod postacią środków uspokajających. W końcu, gdy jej życie zawodowo-prywatne rozpada się na kawałki, biedaczka korzysta z ostatniej deski ratunku. Wybiera się w podróż do małej miejscowości wypoczynkowej o nazwie Garma, gdzie ma nadzieję znaleźć odpowiedzieć na dręczące ją pytania...



Piąty, a zarazem ostatni film fabularny w karierze reżyserskiej Luigi Bazzoniego to dreszczowiec spod znaku mystery. Jeśli z automatu podpiąć go pod włoską odmianę opowieści kryminalnej giallo, to z pewnością można stwierdzić, że mamy do czynienia z jednym z najbardziej intrygujących dokonań nurtu. "Le orme" posiada bowiem wszelkie cechy roboty stylowej, ukierunkowanej przede wszystkim na kreowanie nastroju i dopieszczoną stronę wizualną. Nie ma tutaj za to serii morderstw popełnianych przez tajemniczego osobnika, ani klasycznie poprowadzonego wątku śledztwa. Gatunkowe schematy, w ślad za powieścią Mario Fanelliego, na której oparty jest scenariusz, potraktowane zostały swobodnie, bo choć obecne, nabierają w tym przypadku zgoła mało spodziewanego kierunku. Całą intryga zasadza się na próbach dotarcia głównej bohaterki do prawdy o samej sobie. Jej dochodzenie jest mozolne, a tropy - niczym tytułowe ślady - ulegają zatarciu. Z czasem widzowi coraz bardziej udziela się atmosfera paranoi, oderwania od rzeczywistości, która jest przyczyną stanu postaci Alice. Pomysł, aby wpleść w to wszystko motywy rodem z fantastyki naukowej, zakrawa na absurd, a jednak to "pomieszanie smaków" dodaje seansowi jedynie pikanterii. 



"Le orme" jest bowiem w istocie daniem egzotycznym i wysoce intrygującym. Dziwnym i specyficznie pociągającym w swym obłędzie. Nie chodzi tutaj nawet o finałowy twist, dla współczesnego widza cokolwiek dziwnie znajomy, bo i podobne chwyty stosowano wielokrotnie. To nastrój niepewności i osaczenia, braku podparcia w logice, ujmuje najbardziej. Kim jest bowiem doktor Blackman (w tej roli sam Klaus Kinski) i jego agenci? Czy jedynie postaciami z kiczowatego filmu? Tak podpowiada nam rozsądek, jednak skąd mamy mieć pewność? I komu ufać, skoro w spisek zamieszany może być dosłownie każdy? Obraz Bazzoniego udziela na to (może aż nazbyt) jednoznacznej odpowiedzi, jako widzowie wolimy jednak tę bardziej niezwykłą, pełną podświadomych obsesji wersję rzeczywistości. Ubraną w wykwintne ramy kadrów Vittorio Storaro i przyozdobioną pobudzającą wyobraźnię ścieżką dźwiękową. Skazani na dożywocie w samotności pośród gwiazd, z tęsknotą spoglądamy ku dniom, gdy nasz umysł był klarowny jak łza, pozbawiony wątpliwości, co do struktury otaczającej nas rzeczywistości.

Ocena: ****




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz