10/04/2016

The Lady from Shanghai (1947)

dir. Orson Welles


Orson Welles to, obok Ericha von Stroheima, bodajże najbardziej pechowy spośród geniuszy kina. Znacząca większość spośród jego dzieł uległa deformacji w wyniku producenckich ingerencji, w nielicznych jedynie wyjątkach, jak miało to choćby miejsce w przypadku "Dotyku zła", wycięty pierwotnie materiał został po latach przynajmniej częściowo przywrócony. Wiele jednak spośród kamieni milowych X muzy, za którymi stała osoba twórcy "Obywatel Kane'a" prawdopodobnie nigdy nie ujrzy światła dziennego w swym oryginalnie zamierzonym kształcie. Do tych ostatnich należy "Dama z Szanghaju", kolejna, po "Intruzie" z 1946 roku, próba zmierzenia się reżysera z gatunkiem filmu noir. 



Bohaterem jest tutaj marynarz irlandzkiego pochodzenia, Michael O'Hara (Welles we własnej osobie), który pewnego wieczoru ratuje z opresji piękną Elsę (Rita Hayworth). Już wkrótce do śmiałka zwraca się mąż kobiety, szanowany adwokat Bannister (Everett Sloane), proponując mu posadę bosmana na prywatnym jachcie, podczas podróży wzdłuż wybrzeży Stanów Zjednoczonych. Początkowo O'Hara pragnie odrzucić ofertę, ostatecznie przeważa jednak jego zauroczenie dystyngowaną żoną pracodawcy. Michael przyjmuje pracę, jak się wkrótce okaże, na własną zgubę... 



Wywiedziona z pulpowej powieści Sherwooda Kinga "If I Die Before I Wake" intryga, z minuty na minutę staje się coraz bardziej zagmatwana, do seansu warto więc podchodzić z jak najmniejszą ilością informacji dotyczących przebiegu akcji. Spiętrzenie zaskakujących zwrotów akcji sięga w drugiej połowie filmu zenitu, ocierając się wręcz o pastisz. Welles nie szczędzi zresztą widzom ironicznych wtrętów, suto raczy czarnym humorem, który objawia się szczególnie w soczystych liniach dialogowych. Mimo jednak, że twórca miejscami zdaje się pokpiwać ze stylistyki noir, nie zabrakło w filmie miejsca dla nieodzownych jej składników: mieszanki pożądania i zbrodni. Siłą napędową wydarzeń jest - jakżeby inaczej - przyprawiająca o zawrót głowy femme fatale, tutaj występująca pod postacią tlenionej na blond Hayworth, w tamtym okresie małżonki Wellesa. Raz klasycznie omdlewająca, kiedy indziej cytująca chińskie przysłowia, to jeszcze jedna kanoniczna niewiasta nurtu, z gatunku tych, które pozbawią zdrowego rozsądku nawet najmocniej stąpającego po ziemi delikwenta. Lepiej o nich marzyć, niż rzeczywiście spotkać kiedykolwiek na swej drodze. Warto nadmienić, że w momencie premiery metamorfoza (z ognistorudego wampa w platynową intrygantkę), jakiej na życzenie męża poddała się gwiazda "Gildy", była źródłem pełnych uniesienia (a nierzadko wręcz oburzenia) dyskusji. W czasach nam współczesnych musimy niestety zadowolić się substytutami pokroju sztucznego nosa Nicole Kidman



Welles, jak na prawdziwego wizjonera przystało, nie ograniczył się do samej zmiany ikonicznej fryzury odtwórczyni głównej roli żeńskiej. Decyzja o kręceniu zdjęć w naturalnych lokacjach była w momencie powstawania filmu śmiałym posunięciem, na jakie stać było tylko nielicznych twórców z Hollywood. Słoneczne plenery Acapulco na pierwszy rzut oka mogą nie pasować do konwencji ponurego dreszczowca, jak się jednak okazuje, doskonale współgrają z atmosferą moralnej dwuznaczności, jaką roztacza wokół siebie skorumpowana elita z palestry. W historii kina zapisała się jednak przede wszystkim finałowa, rozgrywająca się na terenie lunaparku, sekwencja, cytowana następnie na przestrzeni kolejnych dekad przez niezliczone rzesze twórców. 



Obraz Wellesa zrazu nie spotkał się z ciepłym przyjęciem, recenzje w większości przypadków były nieprzychylne, kina świeciły pustkami. Dopiero wraz z upływem czasu zaczęto doceniać wirtuozerię, przejawiającą się w intensyfikującej napięcie pracy kamery, w nieortodoksyjnych rozwiązaniach, tak charakterystycznych dla twórcy "Wspaniałości Ambersonów". Nawet bowiem bezceremonialnie, decyzją producenta, przemontowana (z 155 minut do niespełna półtorej godziny), "Dama" wciąż nosi wszelkie znamiona ponadczasowego arcydzieła. Sugestywna gra aktorska (oprócz pary odtwórców głównych ról, wymienić należy także wyśmienite występy Sloane'a i Glenna Andersa), misternie skonstruowana fabuła i nade wszystko, niepokojąca konkluzja, zgodnie z którą wszyscy jesteśmy pionkami w grze, której zasad nie znamy, czynią z "Damy z Szanghaju" ucztę dla zmysłów każdego szanującego się kinofila.

Ocena: ******



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz