10/23/2016

Emmanuelle (1974)

dir. Just Jaeckin


Kiedy Just Jaeckin przystępował do ekranizowania wydanej w 1967 roku powieści autorstwa Emmanuelle Arsan (jak się później miało okazać, za tekstem stał tak naprawdę jej mąż), nic nie zapowiadało burzy, jaką miał wywołać jego film. Zacznijmy od tego, że sam Jaeckin nie posiadał żadnego doświadczenia jako reżyser, znany był do tej pory jako fotograf. Ekipa nie dysponowała również żadnym scenariuszem (do czego przyznawali się sami twórcy w wywiadach), kolejne sceny powstawały na bieżąco. Widać to zresztą wyraźnie po epizodycznej strukturze historii. Jednak pomimo braku profesjonalnego zaplecza i licznych perturbacji w trakcie kręcenia, wypuszczony na ekrany w 1974 roku obraz odniósł błyskawiczny sukces.


"Emmanuelle" bez wątpienia swoją komercjalną victorię zawdzięczała przede wszystkim chwytliwej tematyce. Lata 70-te to okres, gdy hasła wolnej miłości proklamowane w poprzedniej dekadzie przez dzieci-kwiaty, zaczęły brzmieć atrakcyjnie również dla tzw. normalnego społeczeństwa. Rewolucja obyczajowa już za nami, emancypacja z grubsza się dokonała, do głosu dochodzą środowiska feministyczne. W 1972 światło dzienne ujrzało "Głębokie gardło", pierwszy film porno w historii, wprowadzony do regularnej dystrybucji kinowej. Czas było pójść dalej: dzieło Jaeckina przedstawia nam dzieje "kobiety wyzwolonej", a dokładniej rzecz biorąc, doradza jak takową się stać. 


Adaptacja poczytnej (i skandalizującej) książki wywołała wprawdzie kontrowersje i oburzyła większość konserwatywnych środowisk, ale wyniki kasowe mówiły za siebie. Wcielająca się w tytułową bohaterkę Sylvia Kristel z dnia na dzień stała się gwiazdą, szybko także powzięto decyzję o realizacji kontynuacji (na jednej zresztą się nie skończyło, de facto seria "Emmanuelle" to biznes prosperujący do dzisiaj, tyle ze już w obrębie stacji kablowych). Erotyczna "gorączka złota" zadecydowała o statusie filmu jako nieprzemijającego klasyka, najsłynniejszego soft-porno wszech czasów.


Jak to często jednak bywa, to, co budziło niezdrowe emocje przed laty, dzisiaj często liczyć może w najlepszym przypadku na wzruszenie ramion. Tak też w dużej mierze ma się sprawa z "Emmanuelle" - śmiałe wówczas sceny igraszek obecnie wyglądają raczej niewinnie. Sławiąca zmysłowe rozkosze ciała i podporządkowanie im swego życia wymowa wyblakła i to dawno temu, mniej więcej gdzieś w momencie, gdy okazał się, że AIDS to nie tylko "choroba gejów". Z dzisiejszego punktu widzenia nieznośnie pretensjonalne wywody przewijających się przez ekran "wyzwolonych" postaci budzą przede wszystkim rozbawienie. Tym bardziej, że reprezentowany w nich hedonizm jest nie tyle oznaką jakiegoś dekadenckiego fatalizmu, a zwyczajnej pustki i daleko posuniętej infantylności.


Broni się za to wciąż strona wizualna: Jaeckin, który później wyreżyserował m.in. "Historię O" i "Kochanka Lady Chatterley", jak przystało na fotografa, ma talent do tworzenia przepojonych zmysłowością kadrów, które składają się na smakowitą stronę plastyczną jego dzieła. Ciągle także miło popatrzeć na urodę Kristel (która nagłą popularność przypłaciła uzależnieniem od kokainy), która reprezentuje tutaj połączenie niewinnej urody i wyuzdania. Owe atuty bronią widza przed popadnięciem w znużenie w trakcie seansu, czego niestety nie da się już powiedzieć o długiej liście sequeli - bez wyjątku koszmarnych.


 Ocena: ***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz