10/18/2016

Gokudô kyôfu dai-gekijô: Gozu (2003)

dir. Takashi Miike


Przeciętny widz, oglądając "Gozu", zapyta zapewne: "What is this shit?". Prawidłowa odpowiedź zabrzmi: "Och, spokojnie, to tylko jeszcze jeden film Takashiego Miike". Ci, którzy mieli już jakąś styczność z kinem tego japońskiego reżysera, powinni wiedzieć, co ich czeka. Jeżeli ktoś widział chociażby "Ichi the Killer" albo "Visitor Q", ten raczej nie powinien być zaskoczony tym dziełem, bowiem został odpowiednio przygotowany.


Wszystko zaczyna się w momencie, gdy dwójka członków Yakuzy: niezrównoważony Ozaki i nieco ofermowaty Minami, zostają wysłani przez swojego szefa do miasteczka Nagoi, gdzie mają załatwić "rodzinne" sprawy. Prawda jest nieco inna - oto Minami ma zabić Ozakiego, którego stan psychiczny zdaje się coraz bardziej pogarszać i niepokoi szefostwo gangu. Ozaki co prawda traci życie, ale w dosyć nietypowych okolicznościach i nie w wyniku bezpośrednich działań bojaźliwego przyjaciela. Zaraz potem zwłoki znikają w tajemniczy sposób, a Minami otrzymuje rozkaz ich odnalezienia, co wiąże się z kilkudniowym pobytem w Nagoi, które zamieszkują co najmniej dziwaczne i niezwykłe osoby. Bohater prowadzi dochodzenie na własna rękę, a jednocześnie granica między jawą a snem coraz bardziej mu się rozmywa... 


W przypadku "Gozu" pobieżne streszczenie fabuły raczej niewiele wnosi, bowiem w żaden sposób nie oddaje pokręconego klimatu filmu i wszystkich, nierzadko absurdalnych, meandrów akcji. Miike zabiera widza w świat, w którym nie panują zasady tradycyjnie pojmowanej logiki, wszystko rozgrywa się jakby w niezwykłym śnie, a może raczej przezabawnym koszmarze. Można porównać ten obraz do twórczości Davida Lyncha, ale nie będzie w tym do końca ścisłości. "Gozu" charakteryzuje się bowiem potężnym nagromadzeniem czarnego humoru, choć z wierzchu mamy keatonowską pokerową twarz. Okazji do szczerego śmiechu nie zabraknie: wystarczy wymienić scenę otwierającą czy moment wywoływania "ducha". Widzowie, którym przypadł do gustu wspomniany "Ichi", powinni w każdym razie być zachwyceni. Co prawda, tym razem twórca "Dead or Alive" zrezygnował z przesadnie szokujących efektów gore - nie uświadczy się tu zbyt krwawych scen, prędzej kilka budzących lekki niesmak, co tez jest już regułą u tego reżysera.


Dzieło Miike należy potraktować przede wszystkim jako bezpardonową postmodernistyczną zabawę - pod tym względem porównania do Lyncha są całkiem zasadne. Jako taka sprawdza się bezbłędnie: reżyser na każdym kroku zaskakuje widza, włączając w to niesamowity finał. Akcja toczy się niespiesznie, nad wszystkim unosi się senna atmosfera Nagoi, ale z drugiej strony w czasie seansu nie sposób się nudzić. Tak naprawdę przez cały czas widz zachodzi w głowę, co też zaraz zaserwuje mu twórca i zazwyczaj się nie zawodzi. Miike raz po raz udowadnia, że obok jego twórczości nie sposób przejść obojętnie.

Ocena: *****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz