W drugiej połowie lat 80. John Carpenter, twórca który na przestrzeni zaledwie dekady zapracował sobie na etykietkę "mistrza horroru", zaczął prezentować formę spadkową. Po ostatnich sukcesach, jakimi były filmy "Coś" i "Christine", kolejne obrazy zdawały się coraz bardziej oddalać od charakterystycznego stylu tego reżysera - specyficzny klimat i świetnie budowane napięcie coraz częściej ustępowały miejsca licznym efektom specjalnym. Każde następne dzieło spotykało się z coraz chłodniejszym przyjęciem krytyki i publiczności. Stan ów konsekwentnie utrzymywał się również w latach 90. Nakręcone w 1995 roku "W paszczy szaleństwa" nie zmieniło złej passy twórcy, co nie zmienia faktu, iż jest to bodaj najbardziej udane dzieło twórcy z czasów, gdy jego nazwisko przestało już budzić powszechną ekscytację.
Główny bohater historii, John Trent (Sam Neill), jest pracownikiem firmy ubezpieczeniowej. Na zlecenie wydawnictwa ma się zająć odnalezieniem poczytnego pisarza grozy Suttera Cane'a (Jürgen Prochnow), który przed oddaniem swej najnowszej, wyczekiwanej przez fanów powieści zaginął w tajemniczych okolicznościach. Trent dochodzi do wniosku, iż Cane porzucił cywilizację i wyjechał na daleką prowincję, do opisanej przez siebie miejscowości Hobb's End. Co prawda nie ma jej na żadnej mapie, ale dzięki wskazówkom zawartym w twórczości pisarza Johnowi, na spółkę z pracownicą wydawnictwa Lindą Styles (Julie Carmen), udaje się ją odnaleźć. Co więcej, zgodnie z podejrzeniami, odnajdują tam Suttera. Okazuje się jednak, że w miejscowości panuje jakaś tajemnicza, złowroga siła, która zamienia mieszkańców w istoty przepełnione agresją i nienawiścią. Cała sytuacja zdaje się być wyjęta wprost z prozy Cane'a...
"W paszczy szaleństwa" po krótkim wprowadzeniu, szybko wciąga i trzyma w napięciu już do końca seansu. Carpenterowi jeszcze raz udało się znaleźć równowagę pomiędzy generowanym klimatem, a możliwościami, jakie daje współpraca z wielkim studiem. Gdy przypomni się sobie kilka pozycji z tego okresu z dorobku twórcy "Halloween", można odetchnąć z ulgą. Akcja płynie wartko, a temperaturę podnosi fakt, iż w historii znalazło się miejsce na zawsze mile widziane odniesienia do twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta. Oto zbliża się koniec ludzkiego panowania na Ziemi, władzę przejmują tajemniczy i przerażający "przedwieczni". Wątek jak najbardziej smakowity, choć chyba nieco za mało wyeksponowany.
Pomimo pewnych niedociągnięć, "W paszczy szaleństwa" broni się sprawną realizacją i porządnym aktorstwem (zwłaszcza w wydaniu Neilla). Szczypta czarnego humoru i efekty, które dzisiaj uchodzić muszą już za "oldschoolowe", dopełniają obrazu całości. Ciężko byłoby go porównywać z najlepszymi dokonaniami Carpentera, ale gdy wziąć choćby kiepską "Wioskę przeklętych" czy tragicznych "Łowcami wampirów", to łatwo popaść niemal w zachwyt. Dobra zabawa na wieczór w każdym razie gwarantowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz