Goose (Jim Van Bebber) jest liderem ulicznego gangu "The Ravens". Za namową swej dziewczyny, chłopak decyduje się opuścić ugrupowanie i rozpocząć normalne, uczciwe życie. Na wieść o tym Danny, szef konkurencyjnych "The Spiders", postanawia się zemścić na znienawidzonym wrogu za upokorzenia z przeszłości. Wydaje wyrok śmierci na otwierającego właśnie nowy etap, byłego oprycha. Nasłane zbiry zabijają jednak w pierwszej kolejności ukochaną Goose'a. Ten poprzysięga krwawą zemstę...
"Deadbeat at Dawn" nakręcone zostało przy minimalnym budżecie przez młodego studenta szkoły filmowej. Jim Van Bebber nie tylko film wyreżyserował i zagrał główną rolę, ale też napisał doń scenariusz, zmontował go i ułożył choreografię do scen walk. One-man-show co się zowie! I choć projekt to skromny, w wielu momentach nieporadny, czasem wręcz niezamierzenie śmieszy, to wciąż budzi przecież podziw. Ba! Zachwyt nawet. Zważywszy, że twórca nie posiadał wcześniej praktycznie żadnego doświadczenia za kamerą, a całość sklecił na przestrzeni czterech lat dzięki własnej pasji i samozaparciu, z pomocą grupy znajomych, rzecz zdecydowanie ma pełne prawo imponować.
Zacznijmy od tego, że Bebberowi wyraźnie zależało na profesjonalnym wyglądzie dzieła. To nie jeden z obskurnych SOVów z lat 80., gdzie musimy się domyślać, co właśnie wydarzyło się na ekranie. Obraz nakręcony został na taśmie 16 mm, co zapewnia kinowy oddech i sznyt. Aktorzy, choć już na pierwszy rzut oka widać, że to zgraja amatorów, naprawdę się starają, aby uwiarygodnić całą opowieść. Sekwencje bijatyk, może miejscami niemrawe i zbyt wyraźnie zainscenizowane, ratuje błyskotliwy montaż. Sam autor i odtwórca postaci głównego bohatera, wczuwa się w rolę zrozpaczonego łobuza z Dayton w Ohio z pełnią oddania. Skacze, kopie, wymachuje nunczako ze swadą, która pozwala przypuszczać, że "Wejście smoka" oglądał przynajmniej setkę razy. Tak, jest w tym mnóstwo serca!
Co najważniejsze: to niezależne kino zemsty autentycznie wciąga. Jako widzowie, szczerze kibicujemy Goose'owi w jego vendetcie. Finałowa rozprawa to już autentyczny majstersztyk, stanowiący mieszankę rozpędzonej akcji i krwawego gore. Ogląda się go z zapartym tchem i nie ma w tym stwierdzeniu choćby cienia sarkazmu. Tak brawurowo zainscenizowanej i porywająco zmontowanej rozwałki nie widziałem chyba w żadnym innym niskobudżetowcu. Można się jedynie dziwić, dlaczego entuzjazm i - nie okłamujmy się - talent Bebbera nie zostały dostrzeżone przez żadne większe studio. Jego dzieło wprawdzie szybko zyskało sobie status kultowego, ale zapaleniec z kamerą pozostał w "podziemiu", dalej kręcąc za grosze. Poza "Deadbeat", jego filmografia obejmuje jeszcze tylko jedną pełnometrażową fabułę, stosunkowo ciepło przyjęty "The Manson Family" z 1997 roku. Warsztatowo lepszy od debiutu, film stanowi zręczne połączenie grindhousowej stylistyki z paradokumentalną formą i zdecydowanie wart jest polecenia zarówno zainteresowanym tematem (zbrodnie mansonowej sekty), jak i entuzjastom niemainstreamowej rozrywki.
Carol Hammond (Florinda Bolkan) jest córką wpływowego prawnika. Jej mąż zajęty jest robieniem kariery w firmie teścia, pasierbica z poprzedniego małżeństwa małżonka znajduje się z kolei w ciągłym konflikcie z macochą. Carol leczy fobie i frustracje typowej pani domu z klasy średniej w gabinecie psychoanalityka. To z nim jako jedynym dzieli się swoimi snami, w których główną rolę nieodmiennie odgrywa jej sąsiadka, tzw. "kobieta wyzwolona", która regularnie urządza całonocne orgie. W jednej z niepokojących wizji, Carol jest świadkiem śmierci rozwiązłej kobiety. Następnego dnia okazuje się, że faktycznie została ona zabita...
Termin giallo stosunkowo rzadko bywa parowany z nazwiskiem Lucio Fulciego. Do reżysera, na przestrzeni dekad, przylgnęła łatka „ten od gore”, a przecież jego dorobek jest zróżnicowany zarówno tematycznie, jak i gatunkowo. Także w ramach „żółtego” nurtu, twórca "The Beyond" posiada rozliczne zasługi, by wymienić tylko takie "Non si sevizia un paperino", "Sette note in nero" czy właśnie "Una lucertola...". W przypadku ostatniej z wymienionych pozycji, na pozór mamy do czynienia z typową dla stylistyki fabułą: zamordowana została młoda kobieta, policja wszczyna śledztwo. Główną podejrzaną mianowana zostaje sąsiadka ofiary, córka zamożnego biznesmena. Zamiast jednak poprowadzonej od punktu A do B standardowej historii z mordercą w czarnych rękawiczkach, dostajemy scenariusz, w którym roi się od (nie zawsze do końca przekonujących, ale co tam…) zwrotów akcji. Włoch zręcznie pogrywa sobie z widzem, zwodzi go i podpuszcza. A co chyba najbardziej istotne, ubiera całość w intrygującą, zabarwioną psychodelicznymi latami 60. formę. Akcja toczy się w ciągle jeszcze swingującym Londynie, gdzie zaćpani hipisi urządzają bachanalia pod wpływem LSD. Panuje duch swobody, który u niejednego „porządnego” mieszczanina musi powodować wrzenie krwi. Czyżby więc zabójca chciał dokonać czystki w zepsutym świecie pełnym przygodnego seksu i halucynogennych substancji? Odpowiedź na to pytanie będzie raczej zaskakująca.
Zanim jednak ją poznamy, uraczeni zostaniemy serią przepięknie sfotografowanych onirycznych wizji głównej bohaterki, którym towarzyszy wyborny motyw muzyczny autorstwa Ennio Morricone. Zdecydowanie jedno z najciekawszych i najbardziej niejednoznacznych przykładów giallo z klasycznego okresu istnienia gatunku. Na przystawkę zaś dostajemy scenę dla miłośników krwi i flaków: wprawdzie tylko jedną i wsadzoną do akcji trochę „do czapy”, ale za to konkretną. Przygotowane przez maestro Carlo Rimbaldiego efekty do tejże sekwencji były na tyle sugestywne, że Fulciemu groziły dwa lata więzienia. Dopiero w wyniku dochodzenia, w trakcie którego przesłuchano członków obsady oraz samego Rimbaldiego, ustalono, że rzeczone okrucieństwa nie wydarzyły się naprawdę, a były jedynie wytworem niezwykle sugestywnej kreacji. "Magia ekranu", ot co! Ocena: ****
Założona w 1974 roku przez Lloyda Kaufmana i Michaela Herza wytwórnia Troma zadanie miała proste: filmy produkować tanio i w ilościach hurtowych. Z początku specjalizowali się w komediach erotycznych, jednak rozgłos (i dozgonną wdzięczność miłośników kiczu) zyskali sobie, kiedy zdecydowali się postawić na horror. Dzieła ze stajni Tromy charakteryzowały się tandetnym, często na poły amatorskim wykonaniem, brakiem poszanowania dla zasad politycznej poprawności i ufnością, że przesunięcie granic dobrego smaku jest nadrzędną powinnością jej założycieli. Każdy fan tej legendarnej już instytucji jednym tchem wymieni najpopularniejsze tytuły pokroju "Toksycznego mściciela", "Class of Nuke'em High", "Surfujący naziści muszą umrzeć" czy "Maniakalne pielęgniarki odnajdują ekstazę". Nazwy mówią same za siebie i, niezależnie od tego czy ktoś docenia tego typu radosną twórczość czy też darzy ją najwyższą pogardą, nie ulega wątpliwości, że Troma to "kult". Określenie dzisiaj notorycznie nadużywane, ale w tym przypadku uprawnione.
W 1980 roku, jeszcze zanim nadeszły jej największe sukcesy (patrz powyżej), producencka spółka wypuściła na rynek własną próbkę kina spod znaku "rape & revenge". "Mother's day" to nakręcona za psie pieniądze wariacja wokół wątków żywcem podwędzonych z dwóch klasyków mijającej wówczas dekady, tj. "Ostatniego domu po lewej" i "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Mamy tutaj więc trzy Bogu ducha winne dziewczęta z wielkich miast, które po latach spotykają się, aby powspominać czasy college'u. Mamy też zwichrowaną rodzinkę psycholi, dowodzoną przez apodyktyczną mamuśkę. Familia "rednecków" na co dzień zajmuje się głównie oglądaniem telewizji i porywaniem bezbronnych turystów, których następnie dla rozrywki poddaje torturom i, koniec końców, oczywiście morduje...
Schemat sprawdzony, acz podany w całkiem zgrabnej formie. Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale jednocześnie ta chropowatość przydaje filmowi Charlesa Kaufmana jakże niezbędnego w takich przypadkach naturalnego "brudu". Sfilmowane to jak przeciętna produkcja porno z lat 70., na podobnym poziomie też zagrane. Choć trzeba przyznać, że postacie odrażających tubylców są tu tyle groteskowo przerysowane, co sugestywne. Lubujący się w gwałtach synalkowie są równie nierealni jak postaci z kreskówek, ale potrafią też wywołać u widza ciarki.
Zabawa zacna, taka, którą docenią koneserzy starej dobrej eksploatacji (z pewnym przymrużeniem oka), choć muszę przyznać, że w środkowej partii tempo i napięcie nieco siadają. Na pożądany rozlew krwi trzeba będzie poczekać do finału, ale poświęcony czas zostaje należycie wynagrodzony. Z tym, że przestrzegam jeszcze raz: rozrywka jest zdecydowanie w złym guście i dosyć przy tym, zwłaszcza jak na swoje czasy, niegrzeczna. Na pewno zwyczajowa "Matka Polka" z takiego prezentu nie byłaby przesadnie uradowana.
Zapewne niewielu spośród was wie, że III Rzesza prowadziła intensywne badania nad stworzeniem super-żołnierza na całe dekady, zanim amerykański rząd wpadł na to, żeby reanimować Jean-Claude'a i Dolpha. Sami Himmler i Heydrich byli osobiście zaangażowani w wykreowanie najemnika, który bez mrugnięcia okiem wykonywałby wszelkie rozkazy, nigdy się nie męczył, nie cierpiał na wyrzuty sumienia, słowem: byłby niezwyciężony. Co więcej, Niemcom owa sztuka się udała. Oddział takowych maszyn do zabijania, po serii zakończonych sukcesem misji, zaginął gdzieś na morzu, a świat o całej sprawie zapomniał...
Tak przedstawia się punkt wyjścia "Shock Waves", filmu, który do tematu nazistowskich zombie podchodzi całkiem serio. I choć na pierwszy rzut oka, pomysł wydaje się zgoła absurdalny, to rzecz skutecznie izoluje od siebie czysto eksploatacyjny charakter zagadnienia. Opowieść o grupie rozbitków, którzy na zapomnianej przez Boga wyspie stają się zwierzyną łowną dla oddziału chodzących trupów w mundurach SS, okazuje się być zręcznie skrojonym horrorem, który w pierwszej kolejności stawia na nastrój grozy i niespiesznie stopniowane napięcie.
Obraz Kena Wiederhorna ("Powrót żywych trupów 2") sprawi zawód miłośnikom gore, na pewno jednak spotka się z zainteresowaniem odbiorców ceniących sobie nade wszystko klimat. Ekspozycja jest tutaj rozbudowana, jednak już od pierwszych scen daje się nam jasno do zrozumienia, że coś paskudnego wisi w powietrzu. Świetna jest w szczególności oprawa muzyczna autorstwa Richarda Einhorna (m.in. "The Prowler", 1981), w ogromnej mierze pomagająca generować poczucie zagrożenia. Nie bez znaczenia będzie miejsce akcji: bezludna (no, może nie do końca...) wysepka, położona z dala od uczęszczanych szlaków. Sceny ataków zombie-esesmanów z kolei, przy całej prostocie wykonania, są zaskakująco efektowne. Podobnie jak cały film - pozornie stonowany i pozbawiony prawdziwie szokujących elementów - a przecież pozostający w głowie na długo, głównie za sprawą ponurej atmosfery.
Ci, którzy kiepsko wspominają żywe trupy ze swastyką na ramieniu z filmów Jeana Rollina i Jesusa Franco, powinni być mile zaskoczeni ich głównym źródłem natchnienia, jakim bez wątpienia jest właśnie dzieło Wiederhorna. Wynurzające się co rusz spod wody zombiaki w goglach budzą ciarki jako emanacje irracjonalnego zła, senna narracja zahacza o surrealizm, a udział takich postaci, jak Peter Cushing i John Carradine stanowi dodatkowy wabik. Znacznie bardziej intrygująca pozycja, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, przez co niewystarczająco - o ile w ogóle - doceniona. Ocena: ****
Angel (Donna Wilkes) jest prostytutką. Ma piętnaście lat, mieszka ze sparaliżowaną matką, której nigdy nikt nie widział na oczy, uczęszcza do dobrej szkoły, a wieczorami przemierza Hollywood Boulevard w poszukiwaniu klientów. Kiedy dwie spośród jej "nocnych przyjaciółek" giną z ręki seryjnego mordercy, dziewczyna zaczyna obawiać się o swoje życie. Warunkami bytowania nastolatki z czasem zaczyna się interesować detektyw prowadzący śledztwo w sprawie serii morderstw...
Wyprodukowany przez założoną przez Rogera Cormana firmę New World Pictures obraz, znacząco odbiega od klasycznego schematu kina eksploatacji. Twórcy starają się łączyć różne konwencje, od thrillera o maniakalnym zabójcy, przez traktowany nieco nazbyt serio dramat, film młodzieżowy, aż po kino zemsty. Ta mieszanka nie zawsze prezentuje się przekonująco, widać niezręczne szwy pomiędzy poszczególnymi tonacjami, choć trzeba oddać, że akcja poprowadzona została z werwą, a scenarzyści mieli ucho do błyskotliwych - przynajmniej jak na standardy B-klasowych produkcji - dialogów. Ekran zaludniają zaskakująco (znów: jak na daną niszę...) wyraziście nakreślone postaci, pośród których bryluje emerytowany kowboj, Kit Carson (Rory Calhoun), kumpel Toma Mixa, gwiazdy niemych westernów.
Pieczołowicie odmalowany koloryt miejsca (Hollywood Boulevard to jedna z ulubionych miejscówek wszelkiej maści mętów z Los Angeles) stanowi podstawowy atut obrazu Roberta Vincenta O'Neilla. Pretekstowa fabuła stanowi zaledwie tło dla próby oddania ducha czasów i miejsca. Perypetie młodocianej nierządnicy miejscami sprawiają wrażenie, jakby zostały wyjęte wprost z mydlanej opery (wątek nieobecnej matki i "braku perspektyw jest na tyle karykaturalny, że aż prosi się o bycie wykpionym przez drużynę upalonych mędrców). Postać współczesnego Kuby Rozpruwacza to z kolei bezbarwna figura, która pod względem dramaturgicznym ma nikłe znaczenie (choć pomysł z "przykrywką" harekrisznowca należy uznać za oryginalny).
W obliczu braku wiarygodnych psychologicznych niuansów i przeobrażeń, "Angel" musi jawić się nie inaczej, jak właśnie jako niskich lotów exploitation flick. Jednocześnie, amatorzy seksu, przemocy i narracyjnej nonszalancji z pewnością poczują się w trakcie seansu pogubieni. Dzieło O'Neilla stara się bowiem zbudować pomost między tanimi celuloidowymi szmatławcami, a naznaczoną pięknymi ambicjami bajką dla uczennic szkółek niedzielnych. Jedno pasuje do drugiego jak pięść do odbytu i... nieoczekiwanie zdaje egzamin. Rzecz nie satysfakcjonuje bowiem w ramach żadnego z wymienionych powyżej gatunków, czasem błądzi bez celu, tworząc i urywając wątki, ale na koniec okazuje się, że była to całkiem sympatyczna, unormowana pod względem skoków napięciowych przygoda. Dość powiedzieć, że niespodziewany sukces kasowy "Aniołka", zaowocował trzema sequelami. O czym z pewnością wkrótce przeczytacie...
Diabolik (John Phillip Law) to prawdziwy geniusz zbrodni. Kolejne obmyślone w najdrobniejszych detalach napady, spędzają sen z powiek włoskiej policji, która czuje się bezradna w próbach ujęcia tajemniczego rabusia. Na pewnym etapie, prowadzący śledztwo inspektor, decyduje się zawiązać sojusz z potężnym mafiosem, byle tylko powstrzymać działalność Diabolika, która osiąga coraz bardziej spektakularne rozmiary...
W 1968 roku, słynny producent Dino De Laurentiis sfinansował dwie głośne adaptacje komiksów. Jedną z nich była "Barbarella" Rogera Vadima, drugą - właśnie "Diabolik". Oparty na kanwie popularnej serii autorstwa sióstr Giusanni, film opowiada o przygodach zamaskowanego rozbójnika, figury będącej wypadkową właściwości Fantomasa i Świętego z kart powieści Leslie Charterisa. Przebiegłemu złodziejowi towarzyszy nieodłączna partnerka, zmysłowa i urodziwa Eva (Marisa Mell). Utopiona w pop-artowym sztafażu historia pełna jest zwrotów akcji i szalonych rozwiązań, a wśród zgromadzonej na planie międzynarodowej obsady znajdziemy Michela Piccoli, Adolfo Celi i Terry-Thomasa. Wystawne widowisko sensacyjne, skrojone pod oczekiwania rozpieszczonej przez filmy o Bondzie publiki, w momencie premiery nie spełniło pokładanych w nim nadziei, kończąc z ledwie przyzwoitym wynikiem kasowym.
Czary stojącego za kamerą Mario Bavy, tak jak miało to miejsce w przypadku wielu innych dzieł, docenione zostały dopiero po latach. Dziś trudno uwierzyć, jak mogła nie wzbudzać zachwytu rozbudowana, zrealizowana z pompą (zręcznie markowaną przy znacznie ograniczonym budżecie) sekwencja pierwszego przybycia Diabolika do jego sekretnej bazy, skrojonej jako żywo na wzór jaskini Batmana. Nie sposób nie rozmiłować się w awangardowej ścieżce dźwiękowej autorstwa Ennio Morricone, tudzież nie docenić inteligentnie pastiszowej formy scenariusza. W wielu kręgach, obraz Bavy przez długi czas, całkiem słusznie zresztą, uchodził za najdoskonalszą ekranizację komiksu, jaka powstała.
Camp, kicz, błazenada, ale w precyzyjnie odmierzonych proporcjach, do tego przez większość czasu podawane ze śmiertelną powagą. Reżyser bezbłędnie wyczuwa konwencję, balansując na granicy infantylizmu i dostarczając masę popkulturowo przetworzonej frajdy. Do tego w tradycyjnie powalającym wizualnie stylu. "Danger: Diabolik" to istne scenograficzno-operatorskie cudo. Kokietuje przyprawiającymi o zawrót głowy dekoracjami, użyciem kolorów i szerokokątnych obiektywów. Stąd paradoksem jest fakt, iż dzieło stworzone wręcz do podziwiania na wielkim ekranie, uznanie zdobyło dopiero w drugim życiu, już na rynku video. Ocena: *****
Na kolejny, po ciepło przyjętym "Zwartboek", pełnometrażowy projekt od Paula Verhoevena, trzeba było czekać pełen dziesięć lat. W międzyczasie, reżyser wpadł na pomysł eksperymentalnego przedsięwzięcia. Na podstawie krótkiego wstępu autorstwa Kima van Kootena, holenderscy pasjonaci z całego kraju mieli możliwość przygotowania scenariusza dla kolejnego fabularnego filmu słynnego twórcy. Jak twierdzi sam reżyser, po przejrzeniu 35 tysięcy skryptów, żadnego z nich nie uznał za wystarczająco ciekawy i zdecydował się napisać historię samemu, choć w oparciu o pomysły zaczerpnięte z nadesłanych prac. Efektem tego oryginalnego wyzwania był 55-minutowy obraz pod tytułem "Steekspel", dostępny dla widzów w opcji "video-on-demand".
Ten krótki film przedstawia losy pewnej familii z Haarlem. Głowa rodziny, Remco (Peter Blok) jest współwłaścicielem dużej firmy i właśnie obchodzi swoje pięćdziesiąte urodziny. Na wydanym z tej okazji przyjęciu, nieoczekiwanie pojawia się jego byłą kochanka. Kobieta jest w ciąży i w niedwuznaczny sposób sugeruje, kto jest ojcem. Żona Remco, która do tej pory łaskawie tolerowała skoki w bok małżonka, z pewnością nie przejdzie obojętnie nad faktem posiadania tego typu "konkurencji". Szantażowany przez dawną metresę i wspólników, biznesmen decyduje się pójść na układ z inwestorami z Chin i sprzedać wielomilionowe przedsiębiorstwo...
Verhoeven, który od początków nowego stulecia sam skazał się na banicję z Hollywood, określił ów projekt jako swój "14½ film", co jasno sugeruje, że sam twórca nie traktował do końca na poważnie całej afery. "Steekspel" aka "Tricked" istotnie przypomina trochę poligon doświadczalny, ewentualnie odcinek w ramach jakiejś telewizyjnej antologii. Koniec końców, mamy wrażenie obcowania z czymś na wzór rozbudowanego żartu. I jako taka lekka, niezobowiązująca rozrywka, rzecz dostarcza sporo frajdy, zważywszy, że Holender ostatnimi czasy nie rozpieszcza miłośników swego talentu i za kamerą staje rzadko.
Ta tragikomiczna anegdota o dysfunkcyjnej rodzinie, typowych przedstawicielach współczesnej klasy średniej, posiada odpowiednią dozę pikanterii oraz kilka porządnych zwrotów akcji w zanadrzu. Verhoeven nie traci pazura, nawet jeśli to tylko poboczna zabawa w wymyślanie zajmującej historii. Zdecydowanie więcej tu zresztą profesjonalnego podejścia (pierwotnie reżyser planował zatrudnić aktorów-amatorów, skończyło się jednak na zawodowcach), niż nieokiełznanej improwizacji. Znany z prowokacyjnych hollywoodzkich blockbusterów pokroju "Nagiego instynktu" i "Showgirls" ma tutaj możliwość podejścia na luzie, stworzenia bardziej kameralnej, niezobowiązującej eskapady, gdzie w soundtracku znajdzie się nawet miejsce na jedną z ulubionych kapel reżysera, niemieckiego Rammsteina (!). Czuć w tym brak zobowiązań, właściwy dla pobocznych inicjatyw, nie ma za to zbędnej kokieterii. Skromne, bo skromne, ale z satysfakcją. Ocena: ****
Dwie zamożne, starsze panie, organizują przyjęcie urodzinowe, na które zapraszają członków swojej licznej rodziny. Krewni zjeżdżają z terytorium całego kraju do ich posiadłości, w nadziei, że sędziwe ciotki uwzględnią ich potem w swoim testamencie. W trakcie uroczystej kolacji, tajemniczy posłaniec dostarcza paczkę. To prezent od wydziedziczonego kuzyna, członka satanistycznej sekty. W środku znajduje się zdobna szkatułka. Po jej otwarciu, zamknięte wewnątrz upiorne wyziewy, przemieniają obie staruszki w złaknione ludzkiego mięsa, złośliwe demony...
"Rabid Grannies" to mix czarnej komedii i splatter-horroru. Na terenie Stanów film był dystrybuowany przez Tromę (również współproducenta) w okrojonej wersji. W wydaniu "uncut", ponoć nieaprobowanym przez samego reżysera, znajdziemy sporą dawkę dosadnego gore. Naturalnie, każdy entuzjasta flaków i krwi, sięgnie po tę drugą opcję, co zresztą wydaje się być jedyną właściwą formą seansu. Obraz Emmanuela Kervyna to w pierwszej kolejności jatka z przymrużeniem oka, nakręcona w manierze zbliżonej do wczesnych dokonań Petera Jacksona. Zawiązanie akcji jest tutaj rozbudowane i zajmuje bite pół godziny, potem jednak akcja momentalnie się rozkręca i otrzymujemy festiwal okropieństw, dzikich wrzasków, urywanych kończyn i chichoczących złowróżbnie zombie-babci. Mało wyrafinowana zabawa, ale też zgoła nieszkodliwa, nawet uwzględniwszy co bardziej szokujące elementy show (do najbardziej kontrowersyjnych z pewnością należą te z udziałem dziecka, drastyczne i nie dla wrażliwców).
"Babunie" posiadają także pewien "egzotyczny" koloryt, a przynajmniej tak mogłoby się zdawać z perspektywy zachodniego widza. Zrealizowany w koprodukcji holendersko-belgijsko-belgijsko-brytyjskiej, film pod względem narracji, klimatu czy nawet aktorstwa, będzie stanowić miłą odskocznię od zarezerwowanej dla amerykańskiego gruntu maniery. Trzeba jednak uprzedzić, że humor jest tu raczej ciężkawego kalibru i nie każdemu przypadnie do gustu. Wbrew pozorom, okazji do śmiechu nie ma tu aż tak wiele, a wraz z rozwojem wydarzeń, twórcy zdają się tracić wiele z początkowego dystansu i coraz częściej sięgają po klisze i sprawdzone koncepty.
"Les mémés cannibales" na przestrzeni lat zyskało sobie kultowy status, co w teorii dziwić nie powinno. Bez trudu odnajdą się tutaj miłośnicy "taniochy" spod znaku Tromy, smakując przerysowaną konwencję, przegięte efekty i kompletny brak dobrego smaku. Jednocześnie łatwo pojąć, dlaczego film nigdy nie zyskał sobie sławy dorównującej, na ten przykład, takiej "Martwicy mózgu": tutaj "głupawka" zatrzymuje się w pół drogi, a i wybebeszona rzeźnia ma swój umiar. Nie na tyle więc to zwariowany okaz, aby oszaleć na jego punkcie, niemniej swój oślizgły pazur posiada. Ocena: ***
Dwa statki kosmiczne odbierają sygnał S.O.S. z nieznanej planety. Załogi decydują się pośpieszyć na ratunek. Zanim jeszcze wylądują, dochodzi do niezwykłych wydarzeń: członkowie ekip dostają napadów szału, których później nie pamiętają. Po przybyciu na powierzchnię, sytuacja pogarsza się. Wszystko wskazuje na to, że astronauci znaleźli się na wielce nieprzyjaznym dla nich gruncie...
Bava bierze science-fiction za rogi. "Terrore nello Spazio" to bodaj jedyna w karierze reżysera próbka fantastyki naukowej w stanie czystym. Włoch tradycyjnie zapatrywał się na amerykańskie wzorce, toteż w jego wizji pobrzmiewają echa klasyki z poprzedniej dekady, tytuły pokroju "The Thing from Another World", "Forbidden Planet", "Invasion of the Body Snatchers" czy "The Angry Red Planet" stanowią wyrazistą inspirację. Zrealizowany przy minimalnym budżecie obraz, w ojczyźnie spotkał się z obojętnym przyjęciem, w Stanach dystrybuowany był przez AIP (współproducenta filmu) w pakiecie z innym tanim B-klasowym "straszakiem" "Die, Monster Die!", toteż i tam skazany był na niszowy odbiór i protekcjonalne nastawienie krytyki.
Z początku istotnie wygląda to jak nieszczęsny protoplasta polsko-radzieckiej "superprodukcji" "Test pilota Pirxa". Zmieszana obsada w ekscentrycznych kostiumach (futurystyczne emblematy SS i kołnierze a la hrabia Dracula!) nie może się odnaleźć w dziwnej przestrzeni "pojazdu". Monochromatyczna ścieżka dźwiękowa Gino Marinuzziego zrazu irytuje, akcja wydaje się statyczna, dialogi ciężkie jak rżnięte piwo. Jak się jednak okazuje, jest w tym szaleństwie metoda. Ucho "dopasowuje się" do elektronicznych dźwięków, które wzbudzają pewien niepokój. Po powierzchni obcej planety snuje się mgła, a tu i ówdzie znajdziemy ponure cmentarzyska nieznanych ludzkości cywilizacji.
Uznanie "Terrore..." (znane szerzej pod anglojęzycznym tytułem "Planet of the Vampires") zyskało dopiero z czasem. Historycy kina docenili zarówno kunszt twórcy, jak i pewne nowatorskie koncepcje. Po latach, stało się całkiem jasne, że skromna produkcja stanowić musiała jedno z naczelnych źródeł natchnienia przy powstawaniu "Obcego" Ridleya Scotta. Począwszy od zawiązania akcji, poprzez scenografię, po szczegóły w rodzaju wizyty na wymarłym statku kosmicznym. W tym ostatnim przypadku tzw. "Space Jockey" i "Inżynierzy" kłaniają się Bavie w pas. Oczywiście, z wiekiem "Planeta" straciła nieco ze swego powabu, czy to za sprawą nieco drętwego aktorstwa, archaicznego charakteru czy naiwności fabularnych. Warto jednak choć przez moment spojrzeć na to dzieło z perspektywy tego, czym naprawdę jest: wybitnym i niedocenionym zarazem przykładem mieszanki kina artystycznego i rozrywkowego.
Ojciec giallo po raz kolejny udowadnia tutaj, że przy skromnym nakładzie środków potrafi wyczarowywać cudowne, emanujące intensywną atmosferą kadry, pobudzać wyobraźnię widza, zaskakiwać wyprzedzającymi epokę rozwiązaniami. Przy pomocy zręcznych sztuczek operatorskich, pracy światłem i efektów praktycznych, reżyser kreuje sugestywną wizję nieznanego, wrogiego świata. Sceny, jak ta z powstającymi z grobów zombie-marionetkami czy odtwarzanym nagraniem wołania o pomoc obcego-giganta, wciąż robią niebagatelne wrażenie i na trwałe zapiszą się w świadomości każdego szanującego się kinomana.
Skalę tego, jakim ekranowym ekwilibrystą, był twórca "Black Sabbath" doskonale obrazuje zresztą pewna anegdota. Barry Sullivan, hollywoodzki aktor występujący w filmie w roli kapitana ekspedycji, w trakcie jednej z rozmów z Bavą na planie, miał powiedzieć, że "być może pewnego dnia nakręcą razem coś dobrego". Reżyser enigmatycznie stwierdził, że gwiazdor "mógłby być zaskoczony". Jakiś czas później, Sullivan pojawił się w studiu, aby pracować przy rejestracji dubbingu do tegoż projektu. Jakiż był jego szok, gdy okazało się, że to co widzi na ekranie, w niczym nie przypomina spartańskich warunków i lichych dekoracji z planu, na którym jeszcze niedawno odwalał "orkę". Aktor szybko poprosił operatora, aby ten najpierw pozwolił mu obejrzeć film w całości, tak by potem mógł już spokojnie skupić się na czytaniu kwestii do anglojęzycznej wersji. Sullivan, etatowy specjalista od ról drugoplanowych, znany m.in. z roli w "Pięknym i złym" z Kirkiem Douglasem, wspominał, iż był bliski płaczu ze wzruszenia, gdy zobaczył, co Bava wyczarował z dekoracji z paper-mache i modeli w małej skali przy pomocy kamery. Powyższą przypowiastkę zostawiam niedowiarkom do refleksji... Ocena: ****
Pięcioro nastolatków wyjeżdża na wypoczynek. Z niewiadomych przyczyn, na miejsce relaksu wybierają okolice nieczynnego szpitala. Na miejscu wdają się w konflikt z członkiniami lokalnego zespołu punkowego. To jednak nie lesbijskie trio najbardziej uprzykrzy im wypad, a grasujący po okolicy seryjny morderca...
Czyli co? Slasher? Ano tak, szkielet fabularny nie pozostawia tu żadnych wątpliwości. Tożsamość zabójcy znamy zresztą już od pierwszych minut: jest nim ofiara wypadku samochodowego, nieukojony w żalu po stracie ukochanej człowiek-monstrum, który morduje przy użyciu narzędzi do wykonywania autopsji. Jak na stosunkowo krótki czas trwania filmu (niespełna 80 minut), body count jest wysoki i efektowny. W trakcie seansu można wręcz odnieść wrażenie, że cały budżet został przeznaczony na wykonanie efektów gore. Jakby nie patrzeć, krwawe "dodatki" z pewnością ucieszą każdego miłośnika tanich splatter-festów.
I w zasadzie na tym pochwały się kończą. Należy bowiem zaznaczyć, że "Doom Asylum" to po prostu bardzo niemądry wykwit ery direct-to-video-movies. W zasadzie wszystko jest tu na poły amatorskie, poczynając od napisanego w przeciągu pół godziny scenariusza, poprzez zdjęcia, montaż (kompletnie nietrafione wstawki ze starych horrorów), po tzw. "aktorstwo" (co ciekawe, na planie obecne były dwie modelki znane z Penthouse'a i Playboya, ale nikomu nie przyszło do głowy, aby je rozebrać, zamiast tego, kazano im grać...). Szczęśliwie, twórcy nie traktują swego tworu z kamienną powagą, w gruncie rzeczy to jeszcze jedna toporna amerykańska komedia, opowiadająca o nieskończenie durnych dzieciakach, które metodycznie szlachtowane są przez zdeformowanego psychopatę. Od czerstwych linii dialogowych aż puchną uszy (dziewczyna-sierota pyta swego chłopaka, czy może zwracać się doń per "Mamo", na co ten skwapliwie przystaje), one-linery psychola to nie tyle wisielczy żart, co suchary wszech czasów. Wszystko jest tu zgrywą, ale jest to niestety zgrywa bardzo niskich lotów. Na "głupawkę" się nie załapałem, tj. żadna z tragifarsowych kwestii mnie nie rozbawiła.
Na portalu IMDb, jeden z użytkowników zachwala obraz słowami, z których wynika, że właśnie tak wyglądałby nakręcony przezeń slasher, gdyby nadal miał lat piętnaście. I jest to idealne odzwierciedlenie zawartości omawianego dzieła. Wygląda ono bowiem jak wytwór grupy znajomych, którzy skrzyknęli się by nakręcić własną wariację wokół klasycznych pozycji nurtu. Plus należy się za brak nadęcia, dystans, co nie zmienia jednak stanu rzeczy: w tę zabawę wkręcą się tylko widzowie, którym do śmiechu wystarczy mały joint i puszka piwa. Ja mniej więcej w połowie poczułem się już zmęczony galopadą przyciężkich dowcipasów, z których najgłośniej śmiali się sami odtwórcy, zresztą nieszczerze. Nosi znamiona pozycji kultowej, ale to akurat nie zawsze jest wystarczającą rekomendacją. Ocena: *½
Na początku lat 70. Christopher Lee, zmęczony swym dotychczasowym emploi, nierozerwalnie związanym z filmami wytwórni Hammer, zaczął rozglądać się za innymi rolami. Właśnie w tym okresie, na rynek trafiła powieść Davida Pinnera pod tytułem "Rituals", opowiadająca o policjancie, który na odciętej od świata wyspie tropi bezbożne praktyki jej mieszkańców. Aktor skwapliwie zakupił prawa do książki i namówił scenarzystę Anthony'ego Schaffera do napisania na jej podstawie skryptu. Choć gotowy scenariusz był tylko luźną adaptacją, zachowany został motyw przewodni, eksplorujący pogańskie gusła.
Głównym bohaterem historii jest sierżant Neil Howie (Edward Woodward). Funkcjonariusz policji przybywa na położoną u wybrzeży Szkocji wyspę Summerisle, by zbadać sprawę zaginięcia dziewczynki. Miejscowi traktują przybysza z rezerwą i zgodnie twierdzą, że o żadnym zaginięciu nie mają pojęcia. Tymczasem Howie, bogobojny chrześcijanin, ze zgrozą odkrywa, że tubylcy wierni są nie naukom Jezusa, a prymitywnym wierzeniom swych celtyckich przodków...
Obraz Robina Hardy'ego ma opinię jednego z najlepszych brytyjskich horrorów. Nakręcony przy skromnym budżecie, bez udziału wielkich studiów filmowych, działa na wyobraźnię ze znacznie większą siłą, niż wszystkie opowieści o Draculi i Frankensteinie razem wzięte. Finałowa scena z tytułowym "wiklinowym człowiekiem" wiąż robi piorunujące wrażenie i stanowi esencję tego, co można by określić jako "mocne zakończenie" (nie tylko mężczyznę wszak poznaje się po tym, jak kończy...). Niejako w opozycji do upiornej tematyki stoi, przepełniona ludowymi pieśniami, ścieżka dźwiękowa, tworząc groteskowy kontrapunkt. Miejscami, rzecz wręcz zamienia się w folkowy musical, jak choćby w rozkosznej scenie tańca godowego w wykonaniu Britt Ekland. Wspomniany na wstępie Lee, który zgodził się wziąć udział w zainicjowanym przez siebie projekcie za darmo, świetnie sprawdza się tym razem nie jako krwiopijca, a dobroduszny na pierwszy rzut oka przywódca duchowy. Nad wszystkim zaś unosi się atmosfera... radosnej celebracji życia, stanowiącej kontrast dla skoncentrowanej na samoudręczaniu religii chrześcijańskiej. Mieszkańcy wysepki, zgodnie z pradawnymi standardami, wiodą życie proste, skoncentrowane wokół pór roku i rytuałów płodności.
Gotowy obraz nie miał łatwej drogi na ekrany. W trakcie zdjęć zmienił się zarząd firmy British Lion Films, która miała być odpowiedzialna za dystrybucję kinową. Nowe szefostwo, nieprzychylnie nastawione do projektu, wymusiło szereg skrótów. W efekcie, "The Wicker Man" wyświetlany był w pociętej wersji, ogołoconej z około piętnastu minut materiału. Przez lata, Hardy starał się zrekonstruować swój pierwotny zamysł, jednak oryginalna kopia filmu najprawdopodobniej uległa zniszczeniu (zdaniem niektórych, wylądowała pod asfaltem w trakcie wylewania drogi krajowej M4). Dopiero w 2001 roku, nowy właściciel praw do obrazu, Canal + podjął się zadania restauracji pierwotnej wizji, z użyciem zdjęć pozyskanych z taśmy video. Ta edycja, oficjalnie zatytułowana "The Director's Cut" przez lata uznawana byłą za najbliższą zamierzeniom reżysera. W 2013 roku, zmontowane zostało tzw. "Final Cut", tym razem z sekwencjami wziętymi z odnalezionej 35 milimetrowej taśmy. Ta wersja, nieco krótsza od "reżyserskiej", jest zdaniem samego reżysera, najwierniejsza względem jego oryginalnego konceptu. Porównywanie poszczególnych wariantów będzie więc nie lada gratką dla entuzjastów tego tytułu, do których zresztą sam się zaliczam.
Jeśli chodzi o tematykę horrorów okultystycznych, mamy w tym przypadku bowiem do czynienia z ekstraklasą. "Kult" to, obok "Dziecka Rosemary" czy "Krwi na szponach szatana", ścisła czołówka "diabelskiej" grozy. Ktoś kiedyś posunął się nawet do użycia w odniesieniu do omawianej pozycji terminu "horror egzystencjalny" i, choć zrazu brzmieć to może nieco przesadnie i pretensjonalnie, dobrze określa nastrojowy, niepokojący charakter tego dzieła. Są tacy, którzy wprost nazywają dzieło Hardy'ego "Obywatelem Kane" kina grozy. Najlepszą rekomendacją będzie jednak opinia samego Christophera Lee, który uważał tytuł za najlepszy film ze swoim udziałem. Trudno się z tym nie zgodzić: kultem ten "Kult" po prostu stoi.
PS. Łaskawie pominąłem w tekście milczeniem niesławny remake z 2006 roku z Nicolasem Cage'm w roli głównej. Sprawdza się on wprawdzie jako niezamierzona parodia, ale niepokojącej aury oryginału w nim nie uświadczymy. Robin Hardy z kolei nakręcił po latach oficjalną kontynuację pod tytułem "The Wicker Tree", której daleko do filmu z 1973 roku, niemniej ma spore szanse przypaść do gustu fanom pierwowzoru. Ocena: *****