Bubby (Nicholas Hope) mieszka z matką w sutenerze. Ma 35 lat i nigdy nie widział świata zewnętrznego. Ten jawi mu się jako nieprzyjazny ze względu na rzekome skażenie: jeśli tylko wystawiłby stopę poza próg mieszkania, zostałby narażony na działanie zabójczych gazów. Tak przynajmniej twierdzi jego mama. I oto, pewnego dnia, w ich życiu zjawia się trzecia osoba. To nigdy nie widziany przez chłopaka ojciec, teraz duchowny, który pragnie odzyskać względy dawnej ukochanej. Jego przybycie wywróci do góry nogami chorą egzystencję matki i syna i docelowo sprawi, że ten ostatni będzie musiał w końcu skonfrontować się z rzeczywistością...
Reżyser Rolf de Heer określał swój film jako jeden wielki eksperyment. Za zdjęcia odpowiedzialnych było 31 różnych operatorów, dzięki czemu poszczególnym partiom obrazu udało się nadać odrębny język i charakter. Odtwórca roli głównej przez cały czas poruszał się z przytwierdzonymi do głowy mini-mikrofonami, dzięki czemu, rejestrowany dźwięk miał oddawać subiektywny punkt widzenia postaci. Jesteśmy bowiem w świecie Bubby'ego, naiwnego głupka, współczesnego Kandyda, który konfrontowany jest z zepsuciem i bezwzględnością tego świata. Z otoczeniem porozumiewa się mieszaniną zasłyszanych urywków zdań, których znaczenia nawet do końca nie pojmuje. Dziwa tej ziemi obserwujemy więc z perspektywy outsidera, nieskażonego cynizmem, wyrachowaniem, kalkulacją.
Twórcy udała się sztuka niebywała. Epatując bezustannie okrucieństwem i wynaturzeniami, nie traci niewinnej perspektywy, miesza bezustannie sacrum i profanum. Sąsiadujące ze sobą przemoc i podniosłość, wulgarność i refleksja nie tworzą żadnego zgrzytu, wręcz przeciwnie: idealnie współgrają, tworząc wspólnie unikatową jakość. Inna sprawa, że przeciętny widz nie przebrnie zapewne nawet przez pierwsze pół godziny, stanowiące preludium do wielkiej podróży Bubby'ego. Dręczony psychicznie i wykorzystywany seksualnie przez rodzicielkę wielki dzieciak egzystuje w patologicznych warunkach, które obrazowane są bez ogródek i zbędnych niedomówień. De Heer "nie bierze jeńców", jedzie "po bandzie", nie uznając w zasadzie żadnych tematów tabu. Nie jest to jednak bezsensowne szokowanie dla samego szoku, ma ono swój konkretny cel. "Bad Boy Bubby" to brudna, turpistyczna, niejednokrotnie odpychająca baśń, w której jak w soczewce skupione zostały przywary współczesnego społeczeństwa. To pean na cześć wyrzutków, odszczepieńców, dla których wśród tzw. "normalnych ludzi" nie ma miejsca. Na cześć opóźnionych umysłowo, upośledzonych fizycznie lub psychicznie, ludzi z nadwagą, żyjących na marginesie, wielokrotnie opluwanych, tłamszonych, posiniaczonych przez życie.
Bo przecież, koniec końców, z obmierzłej, niewygodnej wizji reżysera przebija promień nadziei. Grzeszny żywot Bubby'ego to w istocie długa, ciężka, wyboista droga przez piekło, na końcu której czeka odkupienie win, lepsza jakość, ukojenie. Trudno mi wskazać inne porównywalne z tym, doświadczenie celuloidowe. Niedzielny widz nie znajdzie tu nic dla siebie, prędko odwróci się zniesmaczony, wróci do wygodnej, wygładzonej wersji rzeczywistości, znanej z tabloidów i telewizyjnych odmóżdżaczy. Jak jednak wiadomo, im trudniejsza ścieżka, tym większa nagroda czeka na finiszu. Tak jest i w tym przypadku, bo po skończonym seansie znajdziemy się w stanie oczyszczenia, podniesieni na duchu, pełni wiary w jutro. I pomyśleć, że piszę to o filmie, którego bohaterem jest morderca, kazirodca i recydywista. Nie dajcie się jednak zwieść: Bubby ma krystalicznie czyste serce, jest jak biała karta. Po prostu potrzeba mu trochę czasu, aby wziąć sprawy w swoje ręce, zdecydować kim chciałby być, zawalczyć o normalność, miłość, szczęście. Jego losy to kopniak w ryj. Bardzo potrzebny kopniak. Ocena: *****
Książę-żigolak. W Nicei. Na dodatek zakochany. Brzmi pretensjonalnie? Cóż, "Under the cherry moon", będący reżyserskim debiutem Prince'a, nie miał dobrej prasy w momencie premiery, ani kiedykolwiek później. Mizerne wyniki w box office i niezbyt przychylne reakcje krytyki pogrzebały obraz. Gwoździem do trumny było zaś rozdanie Złotych Malin: film zdobył osiem nominacji, z czego pięć zamieniło się w "nagrody" (m.in. dla najgorszego filmu i reżysera). Owszem, "Under the cherry moon" to rzecz obiektywnie słaba, nawet... w oczach kogoś, kto w pojęcie obiektywizmu nie wierzy. Co nie znaczy, że nie można z tego seansu czerpać przyjemności.
Reżyser i główna gwiazda projektu wciela się tutaj w żigolaka nazwiskiem Christopher Tracy. Wraz ze swym partnerem Trickym (Jerome Benton z "Time") wiodą beztroski żywot w Nicei, uwodząc bogate i naiwne damy. Prawdziwym wyzwaniem dla Christophera będzie dopiero młoda dziedziczka fortuny, Mary (Kristin Scott Thomas, również z "owocową" nominacją), która, przynajmniej z początku, wydaje się być odporna na jego wdzięki...
Mamy więc wielki melodramat, który ocieka zbytkiem i kiczem. Mamy także cudowny soundtrack autorstwa samego Prince'a, w formie płytowej wypuszczony jako album "Parade". Jeśli jednak ktoś oczekuje kolejnego "Purple Rain", to zapewne srodze się zawiedzie. Brak tu świeżości, która cechowała tamto dzieło, nie jest to także stricte musical, historia została tu jedynie "doprawiona" muzycznymi przerywnikami. Tak jak doprawiono ją – na nieszczęście – pokaźną ilością humoru. Jest on wyjątkowo kiepskiej próby – slapstickowe gagi zamiast wnosić efekt rozluźnienia do fabuły, częściej żenują. Wynika to przede wszystkim z nieprzystających do siebie konwencji, bo od strony stylistycznej panuje tu przepych graniczący z chaosem.
Na pewno uwagę zwracają w "Under the cherry moon" zdjęcia Michaela Ballhausa, operatora, który sfotografował najważniejsze pozycje z dorobku Martina Scorsese. Ponoć pierwotnie obraz miał być kolorowy, ale akurat wybór czerni i bieli okazał być się fortunny. To głównie dzięki stronie wizualnej udaje się wykreować na ekranie ciekawy klimat, przywodzący nieco na myśl "czarne kino" lat 40. Nie jestem jednak mimo wszystko pewien, czy to wystarczy, aby dzieło Prince'a dało się przełknąć także przez "niefanów" muzyka. Obawiam się, że nie. Musieliby bowiem przebrnąć także przez katastrofalną grę aktorską, styropianowe postacie i narcystyczne ciągoty twórcy.
"Zakazana miłość" posiada jednak, jakby na przekór wszystkim swym przewinieniom, sporą wartość sentymentalną. Zwłaszcza dla kogoś, kto wychowywał się na kinie przełomu lat 80. i 90. i na wideoklipach emitowanych w tym czasie w MTV, będzie to nie lada gratka. To obraz z tych, którymi wprost uwielbiam się "katować", grzeszna przyjemność na miarę "Showgirls". Tym, którzy nie odznaczają się podobnie perwersyjnym wyczuciem smaku, stanowczo odradzam zaznajamianie się z reżyserskimi próbami Prince'a.
Ciągle tylko te włoskie zżynki, rip-offy, podróbki, przyszywane sequele amerykańskich hitów. Zwariować można. A gdyby tak dla odmiany, na ten przykład, zobaczyć jak... Turcy małpują Włochów? Istnieje taka unikatowa możliwość. "Aska Susayanlar: Seks ve Cinayet" aka "Thirsty for Love, Sex, Murder" to przez nikogo niechciany remake giallo Sergio Martino "The Strange Vice of Mrs Wardh".
Giallo po turecku? To tak, jakby zamówić pizzę, a dostać kebabem w twarz. Cóż, przynajmniej takie uczucia towarzyszą seansowi. Zaczyna się, zgodnie ze słynną wytyczną, od przysłowiowego trzęsienia ziemi: łapiąca stopa kobieta natyka się nie na dobrego Samarytanina, a na psychopatę, który ewidentnie pragnie wyrządzić jej krzywdę. "Błyskotliwie" zrealizowana sekwencja pościgu za uciekającą przez leśne knieje niewiastą zawiera m.in. ciężkie do pojęcia podskoki napastnika oraz trudne do przeoczenia ujęcie, w którym członek ekipy trzyma gałąź, tak by operator przypadkiem nie uderzył się w twarz. W końcu, zrezygnowana ofiara rezygnuje z ucieczki i przysiada na pieńku drzewa. Wtem, zjawia się ukrywający oblicze za ciemnymi okularami (cóż za sprytne przebranie!) morderca. Dziewczyna próbuje go nakłonić do zmiany złowieszczych zamiarów i postanawia się rozebrać, w nadziei, że jej wdzięki ostudzą zapał przyjemniaczka, ale ten nie korzysta z okazji. Zamiast tego, tnie brzytwą goły brzuch zdobyczy.
Uff! Szczęśliwie, później tempo nieco już zwalnia. Owszem, nadal jest amatorsko i pokracznie, ale schemat w dalszej części sprowadza się do nużących scen dialogowych, przetykanych niemrawymi scenami mordów. Trochę jak porno, tylko seksu mniej i bez genitaliów (ba! odtwórczyni głównej roli najwyraźniej się trochę wstydzi, więc w scenach "rozbieranych" zakrywa piersi dłońmi). Fabuła, jak już napomknąłem, wzięta została z "żółtego" klasyka z Edwige Fenech i - poza skrótami i zmienionym zakończeniem - wielu różnic nie znajdziemy. Niektóre sceny zostały wręcz dosłownie skopiowane, jak choćby pamiętna sekwencja gwałtu w strugach deszczu. Tutaj też w zwolnionym tempie, ale bez grama finezji.
"Seks ve Cinayet" na przemian śmieszy i zanudza na śmierć. Widoczny gołym okiem niski budżet może stanowić pewną okoliczność łagodzącą, niemniej skomponowany najwyraźniej przez przedszkolaka soundtrack, kiepskie aktorstwo i realizatorskie wpadki mają prawo dać się odbiorcy we znaki. Pewne urozmaicenie stanowią okazjonalne udziwnienia (vide: w jednej ze scen, kamera z niewiadomych przyczyn ustawiona zostaje poziomo) oraz "wybuchowy" finisz, w którym rycerz w zbroi mknie na ratunek swej wybrance, unikając kul oprychów dzięki serii fikołków. Jeśli jeszcze nie przyszło Wam to na myśl, to dopowiem, to co dopowiedziane być winno: omawiana pozycja to czyste kuriozum, które zaspokoi zmysły każdego celuloidowego popaprańca. Pod warunkiem, że najpierw go nie zmorzy. Twórcy mieli jednak litość, bo rzecz trwa zaledwie godzinę, a tyle z życia stracić można równie dobrze, stojąc w korku. Ocena: *
Nowy Jork. Podczas seansu spirytystycznego, medium Mary Woodhouse (Catriona MacColl) doświadcza wizji, w której centrum jest ksiądz-wisielec. Dunwich. Samobójstwo lokalnego duchownego otwiera bramy piekieł. Do życia powracają zmarli, teraz jako spragnione krwi i mięsa kreatury. Jeśli nikt nie powstrzyma rozwoju wydarzeń, plaga doprowadzi do zagłady ludzkości. Mary, w towarzystwie wielkomiejskiego dziennikarza, wyrusza do zapomnianej przez Boga miejscowości, by uniemożliwić Złu potworny triumf...
"Paura nella città dei morti viventi" premierę miało rok po "Zombi 2", obrazie który otworzył "horrorowy" etap w twórczości Lucio Fulciego. Film stanowi pierwszą część tzw. trylogii "Bram Piekła", której kolejnymi odsłonami były "L'aldilà" (The Beyond") oraz "Quella villa accanto al cimitero" ("The House by the Cemetery"). Jeśli szukać źródeł przydomka "ojciec chrzestny gore", jaki nadali reżyserowi miłośnicy jego dorobku, to właśnie na tym etapie (nie to, żeby wcześniej okrucieństwo nie było obecne w dorobku twórcy, jednak nie odgrywało z pewnością jeszcze tak ważnej roli). W ponurej wizji epidemii żywych trupów dominuje nastrój zgnilizny, z epatującymi widza co rusz widokami robactwa i rozkładających się zwłok. Co się tyczy krwawych i dosadnych efektów, pod względem ilościowym jest dosyć skromnie, ale kiedy już gore się pojawia, to bardzo konkretne. Szczególnie w pamięć zapadają dwie sceny: w jednej dziewczyna wymiotuje własnymi wnętrznościami, w kolejnej głowa chłopaka zostaje potraktowana wiertłem. W kwestii ich wykonania, petycje wszelkich malkontentów będą oddalane, bo to naprawdę świetna robota, zwłaszcza gdy uwzględnić ograniczony budżet.
Co jednak dostarcza najwięcej frajdy w przypadku "City of the Living Dead" to klimat. Włoch już tutaj przedkłada kreowanie mrocznej, niepokojącej atmosfery nad fabularne niuanse, co zresztą pogłębi się jeszcze bardziej w przypadku "The Beyond". Fulci skupia się głównie na stronie wizualnej i doraźnych atakach na widza przy użyciu muzyki, elementów szoku, zaskakujących rozwiązań. I tym oto podejściem wygrywa: to gęste, nastrojowe, wyjątkowo skoncentrowane na zamierzonym kształcie kino. Za każdym razem, gdy do akcji wkracza motyw skomponowany przez Fabio Frizziego, po plechach przechodzą ciarki. Emanacje sił piekielnych mogłyby razić archaicznym portretowaniem, ale zamiast tego wbijają w fotel, poprzez konsekwentnie budowane napięcie i wpajane odbiorcy przeczucie nieznanej, wrogiej siły.
Bo przecież nauki pobrane przy lekturze Lovecrafta nie kończą się w tym przypadku na użyciu nazwy "Dunwich": Fulci wykorzystuje niedomówienie, strach przed nieznanym. Nie dowiemy się, jaka konkretnie przyczyna legła u podwalin przedstawionych wydarzeń. Nie jest to jednak wynik niedbalstwa, a widoczny w trakcie seansu, zamierzony kierunek działania. Pomijam w omówieniu pewne, jakże charakterystyczne dla "włoszczyzny" tego okresu niedociągnięcia: czy to szkicowy rys postaci czy niekoniecznie wiarygodnie brzmiące dialogi, bo przy obranej konwencji tracą one na znaczeniu. Najchętniej przyczepiłbym się do samego finału, który zwyczajnie rozczarowuje. Ale co tam! Klasyk pełną gębą! Pod względem aury, niewiele tu brakuje do takiego mocarza, jak "Mgła" Carpentera, notabene z tego samego rocznika. Ocena: ****
Hollywood, lata 20. XX wieku. Znany z występów w westernach gwiazdor Tom Mix (Bruce Willis) dostaje propozycję odtworzenia na ekranie postaci Wyatta Earpa. Słynny stróż prawa (James Garner) ma osobiście pełnić rolę konsultanta przy produkcji. Nieoczekiwanie aktor i znany z rozprawy w Tombstone szeryf zaprzyjaźniają się na planie. Wkrótce też będą musieli wspólnie rozwiązać zagadkę morderstwa prostytutki. Afera sięga (jakżeby inaczej!) wysokich szczebli władzy, a ów specyficzny duet to "ostatni sprawiedliwi" w toczonej przez występek i rozpustę Fabryce Snów...
Choć przedstawiona w "Sunset" historia jest fikcyjna, stojący za kamerą (zarazem autor scenariusza) Edwards, zadbał o osadzenie jej w realiach historycznych. Earp i Mix, na ten przykład, istotnie współpracowali ze sobą przy kilku końskich operach. Finał opowieści rozgrywa się z kolei w noc pierwszego rozdania nagród Akademii (choć tutaj akurat Earp obecny być nie mógł, jako że zmarł 13 stycznia 1929, podczas gdy ceremonia odbyła się w maju tego samego roku), a w tle mamy odchodzące wówczas do lamusa kino nieme. Jest też czarny charakter: Alfie Alperin, dawny ulubieniec publiki, komik który popularność zyskał paradując w stroju włóczęgi, obecnie szef studia. Gdy dodamy charakterystyczny wąsik w ramach przebrania, chyba nie ma już wątpliwości, o kogo chodzi. Grana przez Malcolma McDowella postać, jeśli uznać ją za dokładne odwzorowanie cech charakteru Chaplina, budzić musi konsternację. Inna sprawa, że wybuchowy temperament i despotyczna postawa twórcy "Dyktatora" były czymś, o czym powszechnie mówiło się za kulisami showbusinessu.
Mamy więc do czynienia z dowolnie traktującą fakty fantazją, dobrze oddającą jednak ducha czasów. "Sunset" to komedia kryminalna, która na równi czerpie z westernowej tradycji, jak i spuścizny kina noir, obnażając brud i moralną zgniliznę "wyższych sfer". I choć fabuła nie należy do szczególnie oryginalnych, to reżyser "Różowej pantery" (zgoła niesprawiedliwie nagrodzony za swą pracę Złotą Maliną) dobrze wie, jak wykorzystać gatunkowe klisze i chwyty na własny użytek. Koniec końców, intryga przecież wciąga, w czym duża zresztą zasługa obsady: na pierwszy plan zdecydowanie wybija się Garner. Willis jako jego partner może wydawać się nieco wycofany, zupełnie jakby starszy kolega po fachu utemperował gwiazdorskie zapędy Johna McClane'a (to ten sam rok!). Zdecydowanie błyskotliwie prezentuje się McDowell, jeszcze raz jako szuja jakich mało. A na dalszym planie mamy jeszcze Mariel Hemingway, M. Emmeta Walsha oraz... Joe Dallesandro. Biorąc pod uwagę aktorski zestaw, tematykę oraz klimat epoki - jestem jak najbardziej za. Ocena: ****
Podczas wykonywania jednej z misji, ginie agent specjalny Drew Stargrove (George Lazenby). Oficjalna przyczyna zgonu określona zostaje jako wypadek, jednak syn denata nie daje wiary w ogólnie przyjętą wersję wydarzeń. Lance (John Stamos) odkrywa bowiem, że za śmierć rodzica odpowiedzialny jest geniusz zbrodni, Velvet Von Ragner (Gene Simmons). Nastolatek porzuca szkołę i z pomocą dawnej współpracownicy Stargrove'a seniora, Danją Deering (Vanity) próbuje pomścić swego ojca...
"Never Too Young to Die" to jak najbardziej świadomy pastisz kina szpiegowskiego spod znaku Jamesa Bonda. Twórcy bynajmniej nie kryją się ze swymi inspiracjami, do małej, acz kluczowej roli angażując byłego agenta 007 (co z tego, że tego najmniej cenionego, to też zawsze coś...). Campowy wymiar przedsięwzięcia podkreśla rola lidera KISS, który wybornie bawi się w roli... szalonego hermafrodyty, wzorem najwybitniejszych bondowskich przeciwników, pragnącego siać zniszczenie dla samego zniszczenia. Wystylizowany na drag queen, frontman słynnej formacji daje dowód swego vis comica, stanowiąc zarazem jeden z najjaśniejszych punktów obrazu.
Na postaci szwarccharakteru atrakcje jednak się nie kończą. Zbir z burzą czarnych włosów posiada na ten przykład armię pomagierów, którzy wyglądają, jakby żywcem porwano ich z planu kolejnej części "Mad Maxa". W partnerującą głównemu bohaterowi agentkę wciela się z kolei Vanity, modelka i piosenkarka, niegdyś stojąca na czele skonstruowanej przez Prince'a kobiecej grupy wokalnej. Kanadyjka stanowi niezwykle ponętną ozdobę historii, a wrzucona obowiązkowo scena miłosna z jej udziałem posiada komiczne preludium. Spośród obsadowych ciekawostek, można także dorzucić gościnny występ Roberta Englunda.
Sama fabuła nie prezentuje się może szczególnie porywająco, ale na nudę w trakcie półtorej godziny seansu raczej nie można narzekać. To B-klasowe kino akcji, teoretycznie skierowane głównie do młodzieżowej widowni, ale z pewnością docenią je także nieco starsi miłośnicy kiczu i "ejtisowej" frywolności. Szkoda jedynie, że cały film nie jest tak zwariowany jak postać Simmonsa: w gruncie rzeczy, opowieść poprowadzona została "po Bożemu", jak na wykwit hollywoodzkiego eskapizmu przystało. Z dużym przymrużeniem oka, szczyptą pikanterii, w sam raz na, dajmy na to, niedzielne popołudnie. Ocena: ***½
Ah, cóż to były za czasy, gdy tanie podróbki hitów box office'u nie były jedynie domeną wytwórni Asylum (dziś pewnie można już nawet mówić o koncesji netflixowej), lecz zmyślnych Włochów lub - dajmy na to - takiego Rogera Cormana. Albo jeszcze lepiej, połączmy te dwie opcje i wyobraźmy sobie jak pod takimi auspicjami mógłby wyglądać rip-off "Gwiezdnych wojen".
Zaraz, w zasadzie, jakby się tak zastanowić, to nie trzeba sobie nawet tego wyobrażać, gdyż takowy obraz w istocie powstał. Nakręcony w ekspresowym tempie w studio w Rzymie przez włoskiego reżysera Luigiego Cozzi (pan, który m.in. w 1977 roku "pokolorował" słynną "Godzillę", a dekadę później brał udział w błazenadzie Klausa Kinskiego pod tytułem "Nosferatu a Venezia"), z wykorzystaniem funduszy od słynnego American International Pictures i sygnowany nazwiskiem wspomnianego Cormana, który z rzeczoną wytwórnią przez długi czas był związany. A o czym on? Ano, opowiada ("dawno, dawno temu...") historię pary galaktycznych przemytników, którzy wplątani zostają w nie lada aferę. Pojmani przez międzygwiezdną policję, dostają szansę rehabilitacji: ich zadaniem jest odszukanie syna kosmicznego imperatora i zniszczenie tajnej broni złego hrabiego...
Mniejsza z niuansami fabularnymi, bo na te w trakcie seansu szybko przestaje się zwracać uwagę: "Starcrash" to przede wszystkim campowa perełka, którą docenią miłośnicy bezwstydnego i bardzo niemądrego kiczu. Przygody dwójki szmuglerów opływają w luksusy kina "tak złego, że aż dobrego": koszmarna gra aktorska podbudowana została dialogami nie z tej ziemi, zwroty akcji mogły wydawać się przekonujące tylko na Półwyspie Apenińskim i tylko w latach 70. lub 80. Efekty specjalne to oddzielna bajka: napotkany przez bohaterów na planecie Amazonek wielki robot jest tak stary, że z pewnością pamięta "Jazona i Argonautów". Spośród atrakcji należy też wymienić czarny charakter, który przywodzi na myśl Antona LaVeya z wiecznym wytrzeszczem. Urodziwa Caroline Munro z takim zaangażowaniem wciela się w wojowniczą Stellę Star, że można odnieść wrażenie, że to nie jakieś tam popłuczyny, ale najprawdziwsze mainstreamowe widowisko. Z kolei jeden z jej towarzyszy podróży, gadatliwy robot, przypomina skrzyżowanie C-3PO z pamiętnym blaszakiem z "Zakazanej planety". Serce ze szczerego złota, a i tak działa na nerwy...
Mało? A co wy w takim razie na wiadomość, że swym udziałem produkcję wsparli Christopher Plummer oraz... David Hasselhoff? Pierwszy dobrze się bawi na rzymskich wakacjach, od niechcenia grając dobrotliwego imperatora, drugi jeszcze przed sobą ma wielką karierę spod znaku "Knightridera" i "Baywatch", ale już tutaj widać dlaczego ten lowelas to dla Niemców skarb narodowy porównywalny z twórczością Modern Talking. Tak, "Starcrash" to kopalnia absurdalnych pomysłów, rozkoszna w swej naiwności i nieporadnej kokieterii, a do tego pełna tzw. "smaczków". Co ciekawe, sam Cozzi twierdził później, że jego dzieło bynajmniej nie było próbą zdyskontowania oszałamiającego sukcesu filmu Lucasa, gdyż prace nad nim rozpoczęły się jeszcze zanim gwiezdna saga rozpoczęła swój szturm na ekrany. Może być i tak, choć... pewne elementy historii zdecydowanie budzą konkretne wątpliwości (czy miecz świetlny w dłoni jednej z postaci albo śmiercionośna forteca to aby tylko "czysty przypadek"?). Abstrahując jednak od plagiatorskich kwestii, trzeba mimo wszystko stwierdzić stanowczo, że omawiana pozycja to idealne antidotum na nadęcie "Ostatniego Jedi": relaks w czystej postaci, do wielokrotnego oglądania. No i niczyje uczucia nie zostają zdeptane. Bez cienia zjadliwości: przesympatyczny seans. P.S. Na marginesie warto odnotować, że za oprawę muzyczną odpowiedzialny jest John Barry, czyli autor nieśmiertelnego motywu z bondowskiej serii. Tutaj w średniej kondycji.
W roku 1963 miały premierę aż trzy istotne dla filmografii Mario Bavy tytuły. "La ragazza che sapeva troppo" było pierwszym krokiem reżysera w kierunku usystematyzowania zasad rządzących gatunkiem, który później ochrzczony zostanie jako giallo. "La frusta e il corpo", choć z perspektywy lat raczej niedoceniany, to udana kontynuacja gotyckich klimatów w dorobku twórcy, na dodatek z niezastąpionym Christopherem Lee w obsadzie. Trzeci spośród obrazów z tego rocznika, "I tre volti della paura", to z kolei antologia opowieści grozy, w której jak w pigułce zmieszczone zostały wszystkie podstawowe kierunki, w jakich podążał Bava jako autor kina z dreszczem.
W pierwszej historii poznajemy Rosy (Michèle Mercier), która zarabia na życie jako "kobieta do towarzystwa". Dziewczyna wraca późnym wieczorem do swego mieszkania. Po chwili dzwoni telefon. Głos po drugiej stronie grozi właścicielce lokum śmiercią. Co więcej, tajemnicza osoba zdaje się na bieżąco obserwować poczynania Rosy. Spanikowana kobieta decyduje się poprosić o pomoc dawno niewidzianą przyjaciółkę...
Akcja środkowego segmentu toczy się w XIX-wiecznej Rosji. Podróżującego przez odludzia Vladimira (Mark Damon), noc zastaje w nieprzyjaznej okolicy. Mężczyzna postanawia spędzić noc w najbliższym napotkanym domostwie. Wędrowiec znajduje schronienie u gościnnej, acz cokolwiek mocno przerażonej familii. Jak się okazuje, źródłem strachu gospodarzy jest grasujący w okolicy stwór, którego zwą wurdalakiem...
Trzecia i ostatnia nowela przenosi nas do Londynu początków XX wieku. Pielęgniarka Helen Chester (Jacqueline Pierreux) zostaje wezwana w środku nocy do posiadłości starej, zamożnej kobiety. Pacjentka niedawno zmarła, więc zwłoki należy przygotować do pochówku. Gosposia denatki z przerażeniem opowiada o seansach spirytystycznych, w których brała udział jej chlebodawczyni. Pielęgniarka jednak bardziej zainteresowana jest dużych rozmiarów pierścieniem na palcu nieboszczki. Kobieta niepostrzeżenie kradnie biżuterię i wraca do swego domu. Od tego pory, w jej otoczeniu zaczynają dziać się trudne do wytłumaczenia rzeczy...
"I tre volti della paura" (oryginalny włoski tytuł należałoby przetłumaczyć jako "Trzy oblicza strachu") wyprodukowane zostało w koprodukcji z American International Pictures, co z kolei pozwoliło na udział międzynarodowej obsady, pośród której, obowiązki mistrza ceremonii pełni Boris Karloff (aktor gra również nestora rodu w centralnej noweli). Same opowieści zainspirowane zostały prozą Czechowa, Tołstoja i Maupassanta, do czego zresztą twórcy skwapliwie przyznają się w napisach początkowych. Ich poziom określiłbym jako zróżnicowany: w otwierającym "Il telefono", dostajemy już szczyptę motywów charakterystycznych właśnie dla stylistyki giallo, o czym, z niewiadomych przyczyn, rzadko wspomina się w kontekście dorobku Bavy. Nie jest to może porywająca rzecz, ma pewne niedostatki logiczne, mogłaby też być ciut krótsza, niemniej z pewnością jest to warty odnotowania wstęp do nurtu."I Wurdalak" kokietuje gotycką atmosferą i szczyptą czarnego humoru, nawet jeśli sama fabuła to tylko w mało błyskotliwy sposób przetrawione wampirze legendy. Najlepsze jest bez dwóch zdań "La goccia d'acqua": niby typowe ghost story, ale klimatem wbija w fotel. Zabawy kolorem i ustawienia kadrów w ostatniej noweli jako żywo przywodzą na myśl "Suspirię" i nie mam wątpliwości co do tego, gdzie Argento szukał inspiracji. Tradycyjnie zresztą, Włoch wykorzystuje dobrodziejstwo inwentarza, robiąc imponujący użytek ze skromnej scenografii i udowadniając jak wiele, praktycznie z niczego, wyczarować może utalentowany operator.
Nierówna, bo nierówna, ta nowelowa kompozycja pozostaje wciąż jedną z najciekawszych i najbardziej wpływowych, jakie kiedykolwiek powstały. Nie zamierzam tutaj rozpisywać się po raz kolejny o pokoleniach twórców, którzy zaciągnęli wobec Bavy olbrzymi dług, najważniejsze bowiem, że "Black Sabbath" wciąż budzi ciarki, a od strony wizualnej to istne cudo. Na koniec jeszcze drobna ciekawostka: anglojęzyczny, międzynarodowy tytuł filmu był na tyle chwytliwy, że posłużył czwórce nastolatków z Birmingham za nazwę zespołu grającego hard rock/bluesa. To był 1968 rok. Reszta jest historią... Ocena: ****½
Hartmannowie mieszkają w willi na przedmieściach Monachium. Małżeństwo w średnim wieku odchowało dwójkę dzieci: syn jest goniącym za karierą, wziętym prawnikiem, 32-letnia córka swego powołania jeszcze nie znalazła, póki co próbuje kolejnego kierunku studiów. Modelowa zachodnia rodzina, żyjąca w dostatku, pozbawiona większych problemów. Sytuacja destabilizuje się w momencie, gdy matka oświadcza przy familijnym obiedzie, że przyjmą pod swój dach uchodźcę z Afryki...
Kryzys imigracyjny w Europie to temat tyleż gorący, co kontrowersyjny. Jedni chcą przyjmować, inni niekoniecznie. Tymczasem mnożą się "incydenty", jak liberalna prasa zwykła nazywać ataki terrorystyczne dokonywane przez wyznawców Allaha. Narastają wrogie nastroje, których nie są w stanie uśmierzyć wymijające przemowy polityków. Porywać się więc na komedię traktującą o tych ważkich kwestiach w tonie beztroskim, zakrawa na stąpanie po bardzo cienkim lodzie.
Otóż okazuje się, że niekoniecznie. Wprawdzie twórcy "Wilkommen bei den Hartmanns" zarzekali się, że do tematu podeszli bezstronnie i uwzględnili szereg przeciwstawnych argumentów. W trakcie seansu trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to sprokurowany "pod publikę" produkt, który imigrantom z Bliskiego Wschodu wystawia laurkę. Film odniósł w Niemczech ogromny sukces, co tłumaczyć można zarówno byciu "na czasie", jak i lekkiej, przystępnej dla szarego widza tonacji. Dowiemy się więc, że, owszem, oszołomów wśród przybyszy nie brakuje, ale zdecydowana większość z nich jest do serca przyłóż. Grubo ciosany humor uderza głównie w warcholstwo klasy średniej, wytykając rasizm i próżniaczy styl życia spadkobierców kolonialnej spuścizny. Po drugiej stronie mamy potulnego Nigeryjczyka, który opowiada na lekcjach w szkole o szokujących przeżyciach z wojny, a po godzinach usprawnia życie rodzinne swych gospodarzy. Koniec końców, wszystkie problemy zostają rozwiązane dzięki obecności mówiącego łamaną niemczyzną uchodźcy, który w pierwszej kolejności myśli o dobrym samopoczuciu wszystkich naokoło, a dopiero potem kombinuje jak by tu się "zasymilować".
Czarno-biały obraz rzeczywistości, jakim raczy nas scenarzysta i reżyser w jednej osobie, pozbawiony jest jakichkolwiek znamion głębszej refleksji: to sielanka, której nie zakłóci nawet obecność pojedynczego czarnego charakteru gdzieś daleko w tle. Wychwala się tu do znudzenia wartości uniwersalne, takie jak: rodzina, przyjaźń, uczynność (skądinąd słusznie), lecz zapomina o drugiej stronie medalu. W efekcie mamy do czynienia w najlepszym przypadku z tanią farsą, gdzie na jeden średnio udany gag, przypada tuzin ogranych i męczących grepsów. Jest zachowawczo, koniunkturalnie i nieciekawie. A najgorsze, że pomimo, że poczciwa, to wciąż propagandowa agitka, która niejednemu zapewne poprawi humor, innym zaś - napsuje krwi. Ocena: **
Paul (Christopher Collet) jest niezwykle zdolnym nastolatkiem, którego fascynują zagadnienia z zakresu chemii i fizyki. Żyje wraz z matką w małym miasteczku Ithaca. Pewnego dnia, rodzicielka poznaje doktora Johna Matthewsona (John Lithgow), który pracuje w tajnym rządowym laboratorium. Naukowiec nie ukrywa, że jest zainteresowany atrakcyjną rozwódką i by przypodobać się jej synowi, zabiera go na oprowadzanie po swoim miejscu pracy. Paul odkrywa, że niewinna z pozoru placówka, tak naprawdę zajmuje się pozyskiwaniem czystego plutonu. Chłopak postanawia włamać się do laboratorium i wykraść porcję radioaktywnej substancji, by następnie skonstruować w domowym zaciszu bombę atomową...
Lata 80. były okresem nawrotu zimnowojennych lęków w amerykańskim społeczeństwie. Zaostrzające się stosunki ze Związkiem Radzieckim i strach przed nuklearnym konfliktem znów, tak jak miało to miejsce trzy dekady wcześniej, zaowocowały wysypem filmów mierzącymi się z zagrożeniami związanymi z energią atomową. "The Manhattan Project" wpisuje się w nurt kina młodzieżowego odpowiadającego na to ponure zapotrzebowanie. Obraz Marshalla Brickmana tytuł zaczerpnął od pierwszego programu atomowego w dziejach, ale stylistycznie i fabularnie najbliżej mu do uciekających w fantastycznonaukową fantazję tytułów pokroju "War Games" czy "Red Dawn".
Mamy więc do czynienia z thrillerem dla młodszego widza, w dodatku takim, który mocno naciąga granice prawdopodobieństwa. Przyznam, że nawet jak na zwariowaną epokę Reagana i umięśnionych bohaterów kina akcji, pomysł leżący u podłoża tej historii jest mocno przegięty: dzieciak z rozbitej rodziny buduje w swoim pokoju broń masowego rażenia po to tylko, by pochwalić się swoim osiągnięciem na targach naukowych. Oczywiście, nad całym konceptem wisi duch pacyfizmu, niemniej w trakcie seansu trzeba się uzbroić w dużą dozę dystansu względem wymysłów zawartych w scenariuszu.
Zastanówmy się jednak: czy wzmiankowany powyżej, głośny film z Matthew Broderickiem nie był podobnym w manierze i luźno obchodzącym się z logiką wykwitem swoich czasów? Dzieło Brickmana ogląda się wszak bez bólu, a nawet z pewnego rodzaju nostalgicznym rozrzewnieniem. Napięcie dawkowane jest umiejętnie, choć najsłabiej wypadają pod tym względem partie finałowe, teoretycznie z założenia najbardziej emocjonujące. Niezłe jest aktorstwo, ze szczególnym uwzględnieniem niezawodnego Lithgowa. Najbardziej doskwiera akcji brak wyrazistego antagonisty: z jednej strony mamy czupurnego nastolatka, którego intencje są zgoła mgliste, z drugiej - bezdusznych wojskowych. Kibicować szczeniakowi, który w ramach buntu o mało co nie doprowadza do katastrofy to przecie przesada. Jednocześnie, jest mimo wszystko w rojeniach scenarzysty coś inspirującego. Nie tylko dla sentymentalnych, choć to właśnie ci najmocniej docenią "Manhattan Project". Ocena: ***
Leo (Alexander Skarsgård) od czasu tragicznego wypadku w dzieciństwie jest niemową. Wychowany według restrykcyjnych zasad życia Amiszów, mężczyzna stroni od nowoczesnych technologii. Kiedy znika jego dziewczyna, postanawia za wszelką cenę ją odnaleźć...
Duncan Jones w jednym z wywiadów przyznał, że pomysł na film chodził mu po głowie od lat. Rzecz miała być luźno inspirowana okresem, gdy jego ojciec, David Bowie, mieszkał w Berlinie. Ponoć słynny muzyk, skonfrontowany z jednym z wczesnych szkiców scenariusza, sam dostrzegł w nim wątki dotyczące jego biografii. Oglądając "Mute" ciężko jednak stwierdzić, jakie "nawiązania" twórca miał na myśli. Poza oczywistymi tropami (miejsce akcji, bohater-niemowa mogący symbolizować barierę językową, Amerykanie jako symbol sił okupacyjnych, wreszcie motyw ojcostwa, zapewne najbardziej bliski reżyserowi), obraz nie tylko nie nawiązuje w żaden przejrzysty sposób do losów "kameleona rocka", jest po prostu chaotycznym zlepkiem koncepcji, nieukończonych pomysłów i cytatów.
Nie będzie przesadą twierdzenie, że "Mute" to w zasadzie kilka filmów w jednym. Berlin przyszłości to czytelna kopia Los Angeles z "Blade Runnera", w dodatku na tyle rozmyta, że zamiast stolicy Niemiec, za lokację posłużyć mogłaby jakakolwiek inna metropolia. Mamy więc neo-noir w sztafażu science-fiction, mamy prywatne śledztwo, mamy masę pobocznych, niepotrzebnych wątków. Po jakimś czasie, Jones wręcz zapomina o obranej zrazu konwencji i po prostu przerzuca się na tradycyjny thriller, znika gdzieś efektowna oprawa. Ostatnie pół godziny, najlepsze w trakcie seansu, stara się dopiąć wszystkie elementy układanki, ale w obliczu rozgardiaszu panującego w scenariuszu, wychodzi to średnio. Opowieść o izolacji, film sensacyjny, dramat psychologiczny, efektowna błyskotka - wszystko to tutaj znajdziemy, ale ledwie zasygnalizowane. Na dodatek dostajemy jeszcze kompletnie niezrozumiałe w kontekście fabuły odniesienia do ascezy (Amisze w Berlinie XXI wieku!) oraz amerykańskiego imperializmu.
Ciężko pojąć, dlaczego Jones, który przecież debiutował świetnym "Moon", nie poświęcił więcej czasu na dopracowanie historii, zamiast tego oferując koślawy szkic, gdzie nie brakuje interesujących i nośnych patentów, z których żaden jednak nie zostaje wykorzystany w satysfakcjonujący dla widza sposób. Można wręcz odnieść wrażenie, że to dzieło nieopierzonego studenta, który w swej pracy pragnął zawrzeć jak najwięcej fascynujących go na danym etapie kwestii. Tania symbolika, przyciężka filozofia, upozowane dialogi, wreszcie - kompletny brak myśli przewodniej. Być może, "Mute" to po protu dowód na to, że zbyt duża swoboda artystyczna nie przekłada się na jakość. Szkoda, bo oczekiwania były wielkie. Została głównie wizualna otoczka i szczątkowy klimat. Ocena: **½
Frankie (Gary Busey) i Patch (Robbie Robertson) pracują w objazdowym wesołym miasteczku. Pierwszy występuje jako "Bozo", zamknięty w klatce klaun, którego gawiedź ma za zadanie utopić w zbiorniku wodnym za pomocą rzutu piłką w wyznaczony punkt. Patch pilnuje z kolei porządku, dba o bezpieczeństwo kumpla oraz finanse. W jednym z małych miasteczek, Frankie poznaje osiemnastoletnią kelnerkę Donnę (Jodie Foster). Zafascynowana cygańskim trybem życia trupy, dziewczyna postanawia dołączyć do karnawału i zostaje oficjalną dziewczyną Frankie'go. Jej obecność doprowadzi wkrótce do tarć pomiędzy dwójką przyjaciół...
Robert Kaylor zaczynał jako dokumentalista, realizując między innymi sportowy film "Derby". "Carny" to fabularny debiut reżysera, zdradzający jego korzenie. Struktura opowieści jest raczej anegdotyczna, przez co film skupia się przede wszystkim na odmalowaniu barwnego obrazu życia wewnątrz wędrownego karnawału. Odpowiedzialny za scenariusz Thomas Baum stworzył szereg wyrazistych postaci i zadbał o realistycznie brzmiące dialogi. Łatwo dzięki temu zapomnieć, że cała historia zmierza donikąd, rozpadając się na szereg epizodów.
Dzieła dopełnia obsada aktorska. Busey tworzy jedną z najlepszych kreacji w swojej karierze jako krzykliwa cyrkowa atrakcja. Frankie jest głośny, czasem wręcz wulgarny, sprawia wrażenie pewnego siebie, z czasem okazuje się jednak, że w środku jest wiecznym dzieckiem, nieoczekiwanie wrażliwym i mało zaradnym. Postać Patcha (dobry Robertson) pełni więc w tym duecie rolę "głowy". Jest też młodziutka Foster, wówczas już z doświadczeniem, którego mógłby jej pozazdrościć niejeden aktor, w dodatku opromieniona sukcesem "Taksówkarza".
"Carny" posiada już specyficzny "ejtisowy" sznyt: bardziej oddziałuje tutaj klimat, koloryt czasu i miejsca, aniżeli sama fabuła. Ciężko wyobrazić sobie, aby tego typu film powstał w latach 70. Nie jest to oczywiście żaden zarzut: film Kaylora, pomimo pewnych mankamentów to przyzwoite kino, które łączy w sobie dokumentalne zacięcie, komedię i dramat. Jest miejsce zarówno na uśmiech, jak i nutę refleksji. Przydałaby się może bardziej dosadna puenta, bo finał sprawia wrażenie "uniku". Ale postaciom kibicujemy w ich dalszej drodze nawet po skończonym seansie, co jest chyba najlepszą możliwą rekomendacją. Ocena: ****