Oto przed Wami premiera nowego cyklu "Checkpoint Charlie", w którym w formie zbiorczej będę prezentował swoje krótkie teksty na temat obejrzanych filmów. W odcinku pierwszym czekają na Was m.in. straszni sataniści-poganie-naziści z Lords of Chaos, B-klasowe potwory z The Rift oraz mściwy skurwiel z Rolfa. Zapraszam do lektury!
The Beauties and the Beast (1974)
dir. Ray Nadeau
Grindhouse w stanie czystym. Wielka Stopa grasuje po lesie i porywa cycate panie, by je potem przetrzymywać w swojej jaskini. Jak ze zdziwieniem konstatuje jedna z przetrzymywanych, „nie robi z nimi nic więcej” (rozumiemy rozczarowanie zakładniczki). Tymczasem w okolicy zjawiają się dwie kolejne potencjalne zdobycze, z których jedna (grana przez Uschi Digard) naprawdę ma czym oddychać. Zostawmy jednak w spokoju Sasquatcha, bo okazuje się, że na miejscu jest również grupa hipisów oraz żądne zysku rednecki…
Nie pytajcie mnie o co tak naprawdę chodzi w The Beauties and the Beast – twórcy zapewne sami tego nie wiedzieli. Wątła historyjka i tak była jedynie pretekstem do pokazania paru nagich biustów i dumnie kroczącego między drzewami faceta w małpim kostiumie z lumpeksu. Stwór okazuje się być zresztą, koniec końców, całkiem w porządku, tylko na gołe baby lubi sobie popatrzeć. Gorsi są tubylcy, którzy dla kilku złotych monet gotowi są skrzywdzić Bogu ducha winnych miastowych. Film Raya Nadeau został stworzony pod katem wyświetlania w podrzędnych kinach samochodowych, więc do braku konkretnej fabuły, słabego aktorstwa czy amatorskiej realizacji nie ma sensu się czepiać. Albo przyjmujemy eksploatacyjną konwencję z całym dobrodziejstwem inwentarza albo nie. Osłodę na pewno stanowi tutaj Digard i jej pełne wdzięki – ogląda się jak zwykle z przyjemnością, trochę gorzej słucha, bo brzmi jak żeńska wersja Schwarzeneggera. Dla tych, co mieliby ochotę na lekki niby-horror o Wielkiej Stopie. Plusem z pewnością jest fakt, że rzecz jest na tyle krótka, że nie ma kiedy widza znużyć.
***
Lords of Chaos (2018)
dir. Jonas Åkerlund
Filmowa "biografia" oparta na niesławnych poczynaniach grupki zapaleńców (sic!) z (nie tak znowu) odległej północy to kawał dobrej roboty. Niektórzy zżymają się na niedostateczne trzymanie się faktów w scenariuszu (w tym sami muzycy Mayhem), ale powiedzmy sobie szczerze – mamy do czynienia z fabułą, nie dokumentem. I jako rzecz „oparta na faktach” obraz Jonasa Åkerlunda daje dobry wgląd w rozwój tzw. „true Norwegian black metal”. Główny akcent został tu przede wszystkim położony na skomplikowane (czyt. popieprzone) relacje na linii Euronymous – Varg i dzięki zarówno inteligentnemu scenariuszowi, jak i bardzo dobrej grze aktorskiej, dostajemy wiarygodne psychologicznie portrety psychologiczne obu muzyków. Åkerlund skutecznie wygrywa motyw mentor – uczeń, opowiadając o podszytej zazdrością przyjaźni, opartej na niezdrowej rywalizacji, która z kolei doprowadziła do wydarzeń, które miały zszokować Norwegię na początku lat 90. Reżyser pokazuje ideologiczną podstawę, jednocześnie zdaje się jednak mówić: to były wciąż dzieciaki, które bardzo na serio wzięły sobie do serca ekstremistyczne postawy.
Lords of Chaos to zarazem spojrzenie na konkretną subkulturę i szczęśliwie unika łopatologicznych rozwiązań, bez przymilania się na siłę laikowi. Powstał mocny, świetnie zrealizowany obraz, który wciąga od pierwszej do ostatniej minuty. Tych zaś, którzy oczekują większej dawki faktów należy odesłać do książkowej podstawy z 1998 roku. Ja w trakcie seansu bawiłem się naprawdę świetnie, a po nim – po raz pierwszy od lat – poczułem nieodpartą chęć, by posłuchać wczesnych nagrań Mayhem i Burzum. Klimat jest!
***
Rolf (1984)
dir. Mario Siciliano
Mario Siciliano (tutaj pod pseudonimem Marlon Sirko) w trakcie swojej obejmującej 15 lat kariery skupiał się głównie na spaghetti westernach i macaroni combatach, w późniejszym okresie utkwił zaś w bagnie porno. Jedyne co od faceta wcześniej widziałem, to średniej jakości giallo Malocchio. Rolf z kolei to na pierwszy rzut oka jeszcze jeden włoski rip-off Rambo. Bohaterem jest były najemnik, do którego zgłasza się dawny kumpel z linii frontu z propozycją udziału w przemycie narkotyków. Rolf jednak zerwał z niechlubną przeszłością i – ujmując w skrócie – mówi „spierdalaj!”. Jak się okazuje, była to propozycja z gatunku tych „nie do odrzucenia”, co bohater przypłaci śmiercią ukochanej, by następnie wziąć krwawy odwet…
Obskurny kawał włoszczyzny, który wprawdzie od strony realizacji pozostawia wiele do życzenia, w zamian jednak oferuje szereg atrakcji. W dwóch momentach robi się dość paskudnie: podczas sceny gwałtu grupowego i w scenie retrospekcji z masakry pewnej afrykańskiej wioski, gdy czarny charakter ćwiczy strzelanie do celu na dzieciach. Ponadto dostajemy rozbudowaną sekwencję polowania na skubańców w lesie, ewidentnie wzorowaną na przygodach Johna Rambo. Nie zawodzi soundtrack Fabio Frizziego, jest nawet rzewny, unurzany w tradycji italo-popu utwór tytułowy. Główny bohater grany przez Antonio Marsinę wypada poprawnie, ale wyraźnie brak mu charyzmy (wszak być ma bohaterem „bez skazy”), za to postawiony na jego drodze szwarccharakter to już co innego. Bezwzględny najemnik z zawsze modną fryzurą spod znaku „tu łysina, tutaj pielęgnowane z dumą, przetłuszczone resztki kłaków” to kawał wrednego, bezwzględnego skurwiela, co sprawia że Rolfowi w jego prywatnej wendetcie gorąco kibicujemy. Jak głosi napis z okładki starego wydania VHS: „A movie full of high suspense and courage born out of desperation”. Ciekawskim zostawiam pod rozwagę…
***
The Rift (1990)
dir. Juan Piquer Simon
Po tym jak kontakt z załogą eksperymentalnej łodzi podwodnej zostaje zerwany, jej tropem wyrusza ekipa ratunkowa. To, co śmiałkowie znajdą na dnie oceanu przejdzie ich najśmielsze oczekiwania…
The Rift to jeden z kilku obrazów powstałych na fali sukcesu Otchłani Jamesa Camerona. Producent Dino De Laurentiis, który wcześniej zrealizował Lewiatana, postanowił wyłożyć nieco mniejszą kasę na jeszcze jeden „podwodny” horror. Obraz Juana Piquer Simona (twórcy m.in. mocarnego Pieces) to typowy niskobudżetowy wyprysk swoich czasów, jeden z tych filmów, które zalegały na dolnych półkach w wypożyczalniach VHS, nietykane przez nikogo miesiącami. Pierwsza połowa to głównie połączenie drętwych dialogów i nieświeżego aktorstwa (choć pośród obsady mamy też zwyczajowo zacnego R. Lee Ermeya, robiącego za ozdobę Jacka Scalię oraz znanego z roli Lelanda Palmera Raya Wise’a). Potem robi się nieco ciekawiej, gdy wreszcie do głosu dochodzą oceaniczne stwory. Pojawiają się rajcowne efekty i odrobina gore, wszystko wykonane na całkiem przyzwoitym poziomie. Automatycznie staje się też jasne, że fabuła to bardziej zżyna z Obcych, niż z cokolwiek mdłej, spielbergowskiej w duchu Otchłani. Na dnie czai się więc nie przyjazna, inteligentna forma życia, a zło wcielone. Nic specjalnego, bo wszystko to już gdzieś było, ale jak ma się sentyment do podobnych B-klasowców, to nie zaszkodzi dać Szczelinie szansy.
***
Postman Blues (1997)
dir. Sabu
Drugi pełnometrażowy film aktora i reżysera Hiroyuki Tanaki, tworzącego na co dzień pod pseudonimem Sabu. Postman Blues to zwariowana komedia czerpiąca z tradycji kina yakuza eiga. Pomysł wyjściowy jest tyleż prosty, co chwytliwy: oto zwykły listonosz zostaje omylnie wzięty przez policję kolejno za płatnego mordercę, handlarza narkotyków oraz terrorystę. Sam główny zainteresowany nie ma z kolei bladego pojęcia, że gliny depczą mu po piętach, marzy za to o romantycznym związku z chorą na raka dziewczyną i nawiązuje przypadkowe znajomości ze zgoła sympatycznymi gangsterami…
Cóż, nie było to to, czego się spodziewałem. Pamiętacie tego durnego Kilera? Film Tanakiego to właśnie taki bardziej absurdalny Kiler (co ciekawe, oba filmy powstały w tym samym roku): pełno tu czerstwego dowcipu, w którym lubują się Japończycy, zaskakująco mało za to prawdziwie czarnego humoru, który akurat w takiej historii byłby jak znalazł. Co gorsza film stara się pogodzić dwie niezbyt przystające do siebie tonacje i wychodzi to zgoła nieprzekonująco. Z jednej strony mamy więc mało wyszukane wygłupy, z drugiej – przyciężki dramat z nowotworem (x2) w tle. Ta druga opowieść znajduje swe rozwiązanie w tragicznym finale, który do reszty pasuje jak przysłowiowa pięść do nosa. Wiadomo, japońskie kino zawsze opierało się na przesadzie i łączeniu różnych konwencji, ale tutaj to zwyczajnie nie gra. Na papierze wyglądało to może całkiem zgrabnie, ale efekt końcowy jest wysilony, nieśmieszny i nieangażujący emocjonalnie. Przez pierwszą połowę miałem wrażenie, jakbym oglądał jedną z tych żenujących komedii wyprodukowanych przez Luca Bessona, potem – gdy weszły sentymentalne tony – wyobrażałem sobie znacznie ciekawszy, bardziej inteligentny obraz, który mógłby fajnie wykorzystać motyw przyjaźni przeciętniaka i płatnego zabójcy. Mówiąc krótko: ciekawostka, ale nawet nie do końca wiadomo, komu można by ją polecić. Nie oglądałem pozostałych filmów Sabu, ponoć później się „rozkręcił” w dobrą stronę, ale przyznam szczerze, że na ten moment nie mam ochoty sprawdzać.