O "Łowcy androidów", najwybitniejszej adaptacji prozy Philipa K.Dicka, napisano do dzisiaj tomy recenzji, analiz czy wręcz rozprawek filozoficznych. Byłbym idiotą czystej wody, gdybym myślał, że jestem w stanie dodać na temat obrazu Ridleya Scotta coś nowego. O tym, że jest to unikatowy przykład inteligentnego science-fiction, z myślą i przesłaniem, będzie wiedział każdy, kto zdecyduje się na seans i odznacza się IQ wyższym niż dwucyfrowe. Dlatego też tematem niniejszej skromnej recenzji wolałbym uczynić ekskluzywne, pięciopłytowe wydanie DVD, które trafiło na rynek przed paru laty, z okazji 25-lecia premiery filmu i zarazem ukończenia przez reżysera szumnie zapowiadanej wersji pod nazwą "Final Cut".
"Final Cut" to nic innego jak podrasowana wersja reżyserska filmu z 1982. Scott pracował nad nią blisko siedem lat, wychodząc z założenia, że "director's cut" z 1992 roku wciąż posiada wiele niedociągnięć. Twórca "Ósmego pasażera Nostromo" przede wszystkim zadbał o cyfrowe odświeżenie obrazu i dźwięku. Popracowano także nieco nad montażem, niektóre sekwencje uległy nieznacznemu wydłużeniu. W sumie - wielkich zmian nie ma, raczej smaczki dla prawdziwych koneserów.
Czy w takim razie ta tzw. "ostateczna wersja reżyserska" w istocie była światu potrzebna? To pytanie dosyć problematyczne. Z jednej bowiem strony można to uznać za zabieg podobny do tego, jaki zastosował Lucas, odrestaurowując pierwszą trylogię "Gwiezdnych Wojen" w 1997 roku - co właściwie było nie tak z klasyczną wersją? Tym bardziej, że jako widzowie od dawna mamy już dostępną wersję reżyserską, która usuwa wszystkie mankamenty oryginału, zmieniając jednocześnie diametralnie wymowę całości. To jedna strona medalu. Ja jednak nie oburzam się zbytnio na Scotta za jego decyzję o ponownej rewitalizacji jego najlepszego dzieła. Nie oburzam się, bo wersja A.D. 2007 pozwala cieszyć się ta filmową ucztą w dopieszczonej (nawet jeśli nieco za bardzo) formie. I nie tylko.
Pięciopłytowa edycja odznacza się bowiem wysokim standardem, który zadowoli każdego kinomana. Oprócz wspomnianego "Final cut" otrzymujemy cztery wersje "archiwalne": oryginalną, kinową wersję przeznaczoną na rynek amerykański, wersję międzynarodową, wersję roboczą (tzw. "workprint") oraz "director's cut" z 1992. Znajdowanie różnic pomiędzy poszczególnymi kopiami to spora frajda i zajęcie na parę ładnych wieczorów. Na tym jednak nie koniec. Oprócz obowiązkowych komentarzy realizatorów (ze Scottem na czele) płyty zawierają kilka godzin dodatków w postaci dokumentów. Znajdą się tu reportaże na temat scenografii, kostiumów, filmowych postaci, ujęcia ze zdjęć próbnych. Prawdziwym rarytasem są zaś "Niebezpieczne dni", ponad trzygodzinny kolos, który w skondensowanej formie oferuje widzowi historię powstawania "Łowcy androidów". Od początku do końca. Od pomysłu, poprzez pracę nad scenariuszem, tworzenie wizji świata przyszłości, efektów specjalnych, po perturbacje z producencką bracią i kłopoty z terminami. No i w końcu plany przywrócenia obrazowi jego należytej formy, zniekształconej pod wpływem odgórnych nacisków. Wszystko to jest fascynujące, godne własnego filmu. Choćby nawet dokumentalnego. I taką właśnie pozycją - rzetelną, pieczołowicie przygotowaną, są "Niebezpieczne dni".
"Łowca androidów" pozostaje kamieniem milowym dla kinowego sci-fi, dziełem budzącym szacunek i podziw. A "Final cut" i wydane wraz z nim obszerne podsumowanie dwudziestopięciolecia tego arcydzieła to słuszne oddanie honoru tytułowi, bez którego światowa kinematografia byłaby nieporównanie uboższa. Teraz, jeśli chcecie narrację Deckarda, możecie ją mieć, uważacie, że to chybiony pomysł - tak samo. Chcecie jednorożców? Proszę bardzo. Wolicie happy end czy też bardziej pesymistyczną konkluzję - wszystko jest w zasięgu ręki. Wszystkie twarze "Blade Runnera".
Hollywood potrzebuje świeżej krwi. Wiemy o tym my - widzowie, o dziwo - z faktu zdają sobie również producenci. Coraz częściej zdarza się bowiem, że do prestiżowego projektu zostaje przydzielony jakiś szerzej nieznany "młokos", któremu udało się zabłysnąć niszowym, nakręconym za grosze, ale przebojowym projektem. Jeszcze inną strategią jest technika "importu" twórców, najczęściej ze Starego Kontynentu, takich którzy zdążyli odnieść już sukces w swych ojczyznach i wreszcie zostali dostrzeżeni za oceanem. W obu sytuacjach chodzi o jedno: o niekonwencjonalne spojrzenie, oryginalność, nonkonformizm będący w cenie w zblazowanej rzeczywistości Fabryki Snów. Paradoksalnie, większości przypadków kończy się jednak tym samym: niepokorny reżyser zostaje utemperowany, a jego hollywoodzki debiut wykastrowany ze wszelkich oznak indywidualnego stylu. Bo "się nie przyjmie", bo "lepiej nie ryzykować", wszak doskonale wiadomo, że jak coś się raz sprawdziło, to sprawdzi się po raz kolejny. W światku fanów kina grozy głośny był swego czasu przypadek Pascala Laugiera, który swym depresyjnym shockerem pod tytułem "Martyrs", zwrócił uwagę decydentów z Dimension Films, którzy zaproponowali Francuzowi realizację rebootu kultowego "Hellraisera". Wizja Laugiera okazała się jednak na tyle perwersyjna i okrutna, że producenci przestraszyli się i zdecydowali kontynuować serię bez większych zmian, wypuszczając w efekcie na rynek kolejny, ocierający się o parodię sequel.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo oto ostatnio przed me nieskromne oczęta trafił długo wyczekiwany "Leatherface", czyli origin-story jednego z najbardziej rozpoznawalnych psychopatów w dziejach horroru. Do wyreżyserowania obrazu, zaproszono pobratymców wspomnianego pana Laugiera, Juliena Maury i Alexandre'a Bustillo. Duet znad Sekwany ma na swoim koncie m.in. poważany przez miłośników gatunku (w tym niżej podpisanego) gore-fest "À l'intérieur". Można więc było się spodziewać, że posoka będzie płynęła szerokim strumieniem. Inna sprawa, że w ramach franczyzy mieliśmy już jeden "powrót do źródeł" (dla niewtajemniczonych, o ile takowi są, wyjaśniam: chodzi o "The Texas Chainsaw Massacre: The Beginning" z 2006 roku). Po cóż więc kolejny prequel? Z dwóch powodów: a) nie zabija się kury znoszącej złote jaja, b) historie spod znaku "jak? dlaczego? skąd" są obecnie bardzo modne.
W filmie Maury'ego i Bustillo cofamy się więc do połowy lat 50. Teksas epoki Presleya "sprzed wojska", to równie upiorne i obskurne miejsce, jak w filmie Tobe Hoopera z 1974 roku. A najbardziej wymowną wizytówką tego piekła na Ziemi jest familia Sawyer'ów. Głowa rodziny, mamuśka Verna (Lili Taylor), zachęca swe pociechy do mordowania niewinnych ludzi, a dziadek (tak, to TEN DZIADEK!) z uśmiechem na ustach roztrzaskuje ofiarom czerepy przy użyciu młota. Najmłodsza latorośl, Jed wydaje się być jeszcze nieskażony patologiczną atmosferą, bo wzbrania się przed porżnięciem Bogu ducha winnego faceta przy użyciu piły łańcuchowej. Nadzieją dla chłopca okazuje się być więc decyzja o odseparowaniu od rodziny i wysłaniu do zakładu psychiatrycznego. Mijają lata, a Jed (pod nowym imieniem, Jackson) wiedzie żywot wzorcowego pensjonariusza wariatkowa. Do czasu, gdy w szpitalu wybuchają zamieszki, dzięki czemu chłopak wydostaje się na wolność. Wspólnie z trójką innych pacjentów oraz porwaną w charakterze zakładniczki pielęgniarką, uciekają przez depczącym im po piętach szeryfem...
Z reguły nieufnie podchodzę do podobnych "eksperymentów". Wiadomo wszak, jak skończyła się próba uczłowieczenia Michaela Myersa w remake'u "Halloween" Roba Zombie'go. Niestety, duet Francuzów nie zdołał się ustrzec przed pułapką łopatologicznego tłumaczenia pod hasłem "jak to się stało, że ten barwny i fascynujący skurwiel wyrósł na takiego właśnie skurwiela". Poznajemy więc Leatherface'a jako introwertycznego, wrażliwego (sic!) oraz inteligentnego (sic!#2) młodzieńca, który po prostu dorastał w nieciekawych warunkach. Taki punkt widzenia nie mógł przynieść niczego dobrego. Zestawmy bowiem pełne empatii (cynicznej, bo cynicznej, ale jednak) spojrzenie AD 2017 z oryginalną wizją tej postaci i otrzymamy nie lada zgrzyt. Cały urok tego bohatera tkwi w enigmatycznym ujęciu: to niczym nieskrępowana, odziana w "zaflejony" fartuch, ważąca dobrze ponad sto kilo i uzbrojona w napędzaną spalinami piłę furia. Leatherface nie myśli, on po prostu jest i robi to, do czego został stworzony: szlachtuje, rozrywa na strzępy i szyje sobie maski z ludzkiej skóry.
Przedłużenie sagi o rodzinie obłąkanych kanibali nie zawodzi z pewnością, jeśli patrzeć nań poprzez pryzmat festiwalu gore. Jest krwawo (choć bez dwóch zdań nie tak krwawo, jak w przypadku wspomnianego debiutu twórców), czasem także dość obleśnie. Z drugiej strony, ciężko oprzeć się wrażeniu, że mamy tutaj do czynienia ze swoistym "koncertem życzeń". Czytaj: jeśli coś się kiedyś spodobało, ewentualnie obudziło powszechne obrzydzenie, to czemu w zasadzie by tego nie skopiować? Rzeźnia w barze a la "Urodzeni mordercy"? Jest. Bestialskie rozłupywanie czaszki kopniakiem w stylu Eda Nortona z czasów "American History X"? Wliczone. Świnie delektujące się ludzkim mięsem - to akurat "Hannibal". Znajdzie się nawet miejsce na ménage à trois z trupem, podpatrzone niechybnie u Jörga Buttgereita. Wszystko to obliczone zostało na wywołanie szoku u widza, ale... przecież nie takie z nami numery. Kiedy dochodzimy do sadystycznego stróża prawa, uczucie nieustannego deja vu przepełnia czarę goryczy.
Siła filmu Hoopera tkwiła w grotesce, szaleństwie, które przerażało bardziej nawet niż widok ciała szarpanego przez prowadnicę egzotycznego (jak na tamte czasy) narzędzia zbrodni. Wraz z kolejnymi odsłonami serii, uleciał gdzieś chropowaty wdzięk, ostała się tylko tytułowa "masakra". "Leatherface" przynosi zawód, dowodząc jedynie faktu, że formuła uległa wyczerpaniu. Jako osobny obraz, dzieło Maury'ego i Bustillo mogłoby się jeszcze jako tako obronić, bo mimo wszystko rzecz jest całkiem sprawnie zrealizowana, jako część cyklu jednak - już nie. Ocena: **½
Peplum, rodzaj tuniki, bardzo modnego pośród starożytnych Greków elementu ubioru. Pod koniec lat 50., wdzięczna nazwa przyodzienia posłużyła złośliwym krytykom za umowną etykietę dla włoskiego nurtu kina odwołującego się do mitologii, oraz wątków biblijnych. Zadaniem tych masowo produkowanych obrazów, była próba zdyskontowania popularności historycznych eposów z Hollywood, które w tamtym okresie święciły triumfy na ekranach kin świata. W Polsce utarł się termin "kino sandałowe", które to określenie jak ulał pasuje do przaśnych, niskobudżetowych filmideł z krainy pasty i suszonych pomidorów.
Seria filmów o Herkulesie należy do najbardziej popularnych przejawów gatunku (choć prym w tej kategorii wiedzie tasiemcowy cykl o przygodach Maciste). Sukces "Le fatiche di Ercole" z 1957 roku ze Steve'm Reevesem w roli herosa, zaowocował wysypem sequeli, ze zmieniającą się nieustannie obsadą i ekipą realizatorską. Mario Bava, który pracował przy dwóch pierwszych częściach franczyzy jako operator, w 1961 roku sam zasiadł na stołku reżysera przy okazji kręcenia "Ercole al centro della terra" (aka "Hercules in the Haunted World").
Aby ratować swą ukochaną, Deianirę, Herkules wyrusza w towarzystwie dwóch kompanów do Hadesu. Ich jedyną nadzieją jest zdobycie Kamienia Zapomnienia. Po powrocie z podziemnego królestwa Plutona, bohater odkrywa, że padł ofiarą knowań złowieszczego króla Lico...
Nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien mieć wątpliwości, co do tego z jakiego typu pozycją mamy w tym przypadku do czynienia: obraz Bavy to kicz pierwszej wody. Oczywiście, jako taki, ma prawo znaleźć swoich amatorów, którzy z perwersyjną rozkoszą przyglądać się będą, jak mityczny wojownik ciska na prawo i lewo kamieniami z papier-mâché. Należy wszak przestrzec: cierpliwość niejednego odbiorcy może zostać wystawiona na ciężką próbę. Ultra-infantylna, chaotyczna fabuła nie tyle intryguje, co zmusza do coraz częstszego ziewania. Pomyślane zapewne jako element "rozładowujący napięcie", akcenty komediowe miast śmieszyć, wpędzają w zażenowanie. Aktorstwo jest tak drewniane, że z czasem zaczynamy się zastanawiać czy aby przypadkiem kluczowe role nie powinny w istocie zostać powierzone sandałom. Wcielający się w tytułowego bohatera Reg Park był zawodowym kulturystą i przy podnoszeniu ciężarów winien był pozostać, bo pod względem charyzmy ma szansę konkurować z samym Tommy'm Wiseau. Obecność Christophera Lee jako złowieszczego Lico sprawia wrażenie ponurego żartu: zadaniem brytyjskiego aktora jest rzucanie posępnych min z wampirzego katalogu oraz udawanie, że jego samego cała ta szopka bynajmniej nie odstrasza. Wrażenia dopełnia koszmarny anglojęzyczny dubbing, choć podejrzewam, że i tak lepsza to opcja, aniżeli włoska ścieżka dźwiękowa.
Na co miłośnicy stylu Bavy zaś zwrócić powinni szczególną uwagę? Twórca "Black Sunday" z pewnością należycie wykorzystał dobrodziejstwo inwentarza: w ujęciu jego kamery scenografia nabiera upiornego wdzięku, snujące się po ekranie opary z piekielnych czeluści kreują klimat niesamowitości, a nasycone barwy cieszą oko. Widać wyraźnie, że gdyby zależało to od samego reżysera, mielibyśmy w większym stopniu do czynienia z kinem grozy, aniżeli kiepskiej jakości imitacją superprodukcji z Fabryki Snów. Sama strona wizualna nie jest jednak w stanie uratować miałkiego scenariusza, a półtorej godziny w towarzystwie umięśnionego brodacza upływa w iście ślimaczym tempie. Ocena: **
Brian Yuzna zaczynał jako producent i scenarzysta. Każdy przeciętny widz niewątpliwie pamięta disnejowską komedię sci-fi "Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki", do której autorem skryptu był właśnie ów pan. Największe zasługi posiada jednak Yuzna na polu kina grozy. To on nadzorował i wspomagał powstawanie pierwszych filmów Stuarta Gordona, kultowych już dziś pozycji jak "Reanimator" czy "Zza światów". Wkrótce jednak zapragnął spróbować swych sił również na stołku reżyserskim. Dziś wielu fanów kina grozy zna go z takich tytułów jak "Dentysta" czy trzecia część "Powrotu żywych trupów". Zanim jednak przyszła pora na te pozycje, był jeszcze debiut w postaci horroru "Towarzystwo", o którym dziś już rzadko kto pamięta, a przecież udany.
Bohaterem tego obrazu jest nastoletni Billy, który żyje wraz z rodziną w sielskim otoczeniu rodem z amerykańskiego snu. Coś jednak w tym perfekcyjnym obrazie nie pasuje, Billy wciąż odczuwa niejasny niepokój, czuje się wyalienowany ze swego najbliższego otoczenia. Jego obawy pogłębiają się, kiedy były chłopak jego siostry dostarcza mu taśmę, na której znajduje się zapis dziwnych praktyk, jakim oddają się jego bliscy. Autor nagrania niebawem ginie w tajemniczych okolicznościach, a rewelacjom Billy'ego nikt nie daje wiary, zupełnie jakby otaczała go zmowa milczenia. W tej sytuacji chłopak postanawia samodzielnie odkryć prawdę na temat swej rodziny i małomiasteczkowej społeczności...
"Towarzystwo" posiada ten niezaprzeczalny atut, że jest w stanie zaskakiwać. Tajemnica jest tu tajemnicą przez należycie długi okres czasu. Z początku całość rozwija się jak rasowy thriller, w którym samotny bohater musi stawić czoła nieokreślonej grupie ludzi wchodzących w skład tajnego stowarzyszenia. Dopiero pod koniec historia nabiera nieco innych odcieni i przemienia się z kolei w pełnokrwisty horror z należytą porcją makabry i obrzydliwości. Wszystkie składowe zostały tu odmierzone w odpowiednich proporcjach, znajdzie się więc miejsce zarówno na czarny humor, jak i grozę i napięcie. Pomimo że to, co najlepsze pozostawione zostaje na koniec, to wcześniej bynajmniej nie można narzekać na nudę. Intryga wciąga praktycznie od pierwszych minut, a potem jest półtorej godziny sprawnie sporządzonej rozrywki. Przy okazji twórcy oferują kilka ciekawych spostrzeżeń swego autorstwa na temat przyczyn odwiecznej walki klas - wnioski są całkiem inspirujące.
Zazwyczaj w tego typu produkcjach najmocniej szwankują takie elementy jak gra aktorska czy dialogi. Z przyjemnością muszę jednak stwierdzić, że w filmie Yuzny bynajmniej ani poziom warsztatu odtwórców, ani to, co płynie z ich ust, nie rażą, a tym samym nie przeszkadzają w odbiorze. Powiedzmy, że jest przeciętnie, czego akurat w tym przypadku nie należy pojmować w kategoriach zarzutu. Bardziej istotne w tego typu przypadkach zdają się zazwyczaj pytania o jakość wykonania efektów, te zaś są doprawdy najwyższej klasy. Do tego stopnia, że końcowe sceny "Towarzystwa" niejednemu na dłużej zapiszą się w pamięci. Tym, którzy nieco styczności z wizualną stroną twórczości pana Yuzny już mieli, większe rekomendacje zapewne nie są potrzebne, reszcie zaś gorąco polecam. aby z dorobku reżyserskiego tego twórcy to właśnie po tę pozycję sięgnąć w pierwszej kolejności.
Początki, jak to zwykle bywa, były zgoła niewinne. Barry Seal, pilot linii TWA, dorabiał sobie na boku, przemycając kubańskie cygara. Jego skromny biznes nie umknął uwadze CIA. Agencja skaptowała domorosłego kontrabandzistę do pracy na ich zlecenie: Barry miał fotografować tajne bazy komunistycznych bojówek, rozlokowane w różnych miejscach Ameryki Środkowej. Diabeł jednak nie śpi, toteż działalnością młodego pilota szybko zainteresowali się narkotykowi baronowie. Ich propozycja była na tyle atrakcyjna, że oprócz zadań wykonywanych dla amerykańskiej agencji wywiadowczej, lotnik zaczął zajmować się także przerzutem kokainy na terytorium Stanów. CIA łaskawie przymykała oczy na ów proceder, przynajmniej do czasu, gdy ich człowiek był przydatny przy zwalczaniu "czerwonej plagi"...
Barry Seal to prawdziwa postać, a jego losy stanowią jeszcze jedno potwierdzenie tezy, iż niejednokrotnie fakty są znacznie dziwniejsze niż fikcja. Bohater filmu Douga Limana miał już swoje drobne cameo w pierwszym sezonie hitu Netflixa "Narcos", tam jednak potraktowano go zgoła po macoszemu. W pełnometrażowej fabule, jego historia może wybrzmieć wreszcie z należytą siłą. Brawurowo grany przez Toma Cruise'a przemytnik, choć daleko mu do bycia krystalicznie białym, z miejsca wzbudza sympatię widza. Oczywiście, scenarzysta ma tendencję do wygładzania pewnych trudnych od strony moralnej kwestii, ale w kinie hollywoodzkim nie jest to bynajmniej rzadki proceder. Grunt, że gwiazda produkcji ma szansę się "wyszumieć", po raz kolejny udowadniając, że miano "złotego chłopca" może być krzywdzące: Cruise uwodzi widza swym wrodzonym urokiem, ale nie zapomina przy tym o graniu. I jest naprawdę dobry! Spokojnie można więc włożyć między bajki twierdzenia, że jedyne na co stać tego faceta to odcinanie kuponów od sławy w kolejnych blockbusterach.
Nie ulega wątpliwości, że "American Made" to w dużej mierze "one-man-show". Zarazem jest to jednak kawał rzetelnego, jankeskiego kina. Takiego, które wciąga, bawi, kiedy trzeba, to trzyma w napięciu, kiedy indziej - wzrusza. Filmografia Limana może nie poraża, ale z pewnością dowodzi, że to sprawny rzemieślnik. Taki, który nie "położy" ciekawej historii, a za taką uchodzić niechybnie musi biografia Seala. Dostajemy więc wszystko to, co retro-tygrysy "lubią najbardziej": muzykę z epoki, modę, a nawet stylistyczne zabiegi spod znaku chropowatego wdzięku VHS. Jest więc klimat, jest dreszcz emocji i charyzmatyczny bohater, z którym uwielbiamy spędzać czas. Czegóż chcieć więcej? A że wychodząc z kina trudno jest się oprzeć wrażeniu, że gdzieś to wszystko już widzieliśmy? Cóż, poszukiwacze nowych środków wyrazu wciąż mają swe offowe festiwale. Tutaj jesteśmy na swojskiej, amerykańskiej ziemi. Ja kupuję bez większych zastrzeżeń. Ocena: *****
Zamaskowany zabójca morduje niewierne żony zamożnych obywateli miasteczka na południu Włoch. Na miejscu zbrodni policja za każdym razem znajduje fotografie dokumentujące schadzki ofiar. Sprawę prowadzi inspektor Capuana (Farley Granger), ale potencjalnych podejrzanych jest zbyt wielu, podczas gdy tajemniczy psychopata coraz bardziej się rozkręca...
Film Roberto Montero to po Bożemu skonstruowane giallo. Pisząc "po Bożemu", mam na myśli fakt, że nie uświadczymy tutaj żadnych zbędnych udziwnień: wtrętów o charakterze okultystycznym, wiedźm ani też psychodelicznych jazd spod znaku "Una lucertola con la pelle di donna" czy "Tutti i colori del buio". Po prostu: facet z pończochą na głowie zabija kolejno urodziwe niewiasty. Powinienem dodać, że owe niewiasty z reguły znajdują się w negliżu i są już na tyle dojrzałe, by wiedzieć, że rozkładanie nóg to żadna hańba. Sama fabuła nie mogłaby więc być już prostsza w swej konstrukcji, co jednak wcale nie oznacza, iż tożsamość mordercy jest łatwa do odgadnięcia (choć śmiem podejrzewać, że co bardziej doświadczeni entuzjaści gatunku będą w tanie przejrzeć wybiegi twórców).
Jest więc masa golizny, co w ramach nurtu już stanowi plus. Nieco gorzej prezentują się same sceny kaźni, które z reguły sprowadzają się do jednego schematu: oprawca dźga niewiasty na oślep, a zaraz potem widzimy już zakrwawione zwłoki z poderżniętym gardłem (sic!). Osobiście nie narzekałbym jednak, gdyż "Rivelazioni..." jest w stanie dostarczyć wystarczająco dużo satysfakcji koneserom, którzy wiedzą czego oczekiwać po danym tytule. Obraz Montero plasuje się gdzieś pomiędzy "Nude per l'assassino", a "Giallo a Venezia", z tym że stoi przynajmniej o klasę wyżej od wymienionych tytułów: nie jest ani tak bezwstydnie nastawiony na eksploatację, jak pierwszy z nich, ani też tak obskurny, jak drugi.
Oprócz parady nagich biustów, "Rivelazioni di un maniaco sessuale al capo della squadra mobile" (aka "So Sweet, So Dead", aka "The Slasher ...is the Sex Maniac!") ma do zaoferowania całkiem konkretny klimat, klasycznie wystrojonego łotra (skojarzenia z "Sei donne per l'assassino" jak najbardziej na miejscu) oraz ciekawie pomyślany zwrot akcji na zakończenie (nie, nie chodzi tu o ujawnienie twarzy maniaka). Wystarczy na relaksujący wieczorny seans. Dla badaczy kuriozów oraz unikalnych wersji na obce rynki mam zaś ciekawostkę: w Stanach film został wypuszczony na rynek pod tytułem "Penetration". Opatrzona kategorią X, przemontowana kopia, zawierała dodatkowe sceny porno z udziałem gwiazd kina "dla dorosłych": Harry'ego Reemsa oraz Tiny Russell. Na tym etapie, swój sprzeciw wyraził odtwórca głównej roli, Farley Granger, któremu nie w smak było reklamowanie pornosa jego nazwiskiem. Aktor zagroził pozwem sądowym, a dystrybutor pokornie wycofał swoją wersję z obiegu.
Naukowa ekspedycja bada w Meksyku kwestię migracji plemienia Majów sprzed setek lat. Kiedy jeden z uczestników wyprawy znika w tajemniczych okolicznościach, jego towarzysze wyruszają na poszukiwania. Trop prowadzi do jaskini, w której przybysze odkrywają statuetkę starożytnej bogini Caltiki. Zaraz potem, ekipa poszukiwawcza zostaje zaatakowana przez nieznaną współczesnej nauce istotę...
"Caltiki" był drugim, po starszym o dwa lata "I Vampiri" owocem współpracy na linii Riccardo Freda - Mario Bava, w przypadku którego obaj panowie podzielili się stołkiem reżysera. Historycy kina do dziś nie potrafią dojść do zgody, co do tego, ile procent materiału należałoby przypisać w zasłudze obu twórcom. Zgodnie z twierdzeniem Fredy, opuścił on plan na niedługo przed zakończeniem zdjęć, pozostawiając wolną rękę swemu przyjacielowi, który do tej pory odpowiedzialny był za zdjęcia. Większość źródeł zgodnych jest jedynie w kwestii efektów specjalnych i scen finałowych, które miał samodzielnie zrealizować Bava.
Niezależnie jednak od tego, który spośród twórców miał większy wpływ na ostateczny kształt filmu (z tego wszak, co wiadomo, Freda najprawdopodobniej nie był obecny przy stole montażowym), trzeba otwarcie stwierdzić, iż "Caltiki, il mostro immortale" żadnym wielkim powodem do chluby nie byłby dla nikogo. Pod względem realizacji, rzecz nie odbiega od standardów, jakie w owych czasach wyznaczały ultra-niskobudżetowe produkcje Rogera Cormana. Koszmarne aktorstwo, drętwe dialogi czy w końcu - infantylna fabuła, stawiają tytuł w jednym rzędzie z B-klasowymi produkcjami science-fiction zza Atlantyku. Sam wygląd i modus operandi tytułowego stwora, do złudzenia przypominają kosmicznego najeźdźcę z "The Blob" Irvina Yeawortha. Przypominająca upstrzoną brokatem szmatę kreatura wywoła u współczesnego widza mimowolny uśmiech, a sceny z udziałem miniaturowych dekoracji prezentują się zgoła rachitycznie.
Rękę przyszłego mistrza włoskiego horroru widać tu więc przede wszystkim w umiejętnie budowanej atmosferze (większość akcji toczy się nocą) i co bardziej makabrycznych efektach. Proces ogałacania ofiar z ciała przez mityczną bestię, przy uwzględnieniu roku produkcji, wciąż prezentuje się okazale. Sekwencja ostatecznej konfrontacji z użyciem miotaczy płomieni również wykracza swym rozmachem (wybaczcie określenie...) poza ramy taniego produkcyjniaka sporządzonego z myślą o krótkim żywocie w kinach samochodowych. Wciąż jednak, mamy w tym przypadku do czynienia przede wszystkim z ciekawostką dla tych spośród koneserów, którzy pragnęliby zgłębić trudne początki Mario Bavy na stanowisku reżysera. Ocena: **
Z nieznanych bliżej powodów od kilku lat wśród krytyki filmowej przyjął się zwyczaj pisania przy okazji każdego nowego filmu Woody'ego Allena, że to jego "powrót do formy". Niestety żaden ze "znawców" uprawiających ów dziwny proceder nie wskazuje, kiedy to Allen formę stracił. Czy może miało to miejsce w okresie "Drobnych cwaniaczków" i "Klątwy skorpiona", filmów w istocie nieco odbiegających poziomem od całokształtu twórczości nowojorczyka? Jeśli tak, to autorzy posługujący się podobnymi sformułowaniami najwyraźniej musieli lekko "przybalować" i stracili kontakt z rzeczywistością na dobrą dekadę. Jeśli jednak są równie zachowawczy, jak by na to wskazywały ich wypociny, to zapewne mają rzeczywiście na myśli to, co piszą (cokolwiek to jest). Wynikałoby z tego, że Allen rokrocznie formę traci i odzyskuje, z zyskiem zresztą dla swoich widzów.
Idąc dalej tokiem owego rozumowania, śpieszę z radością poinformować, że wraz ze swym ostatnim dokonaniem pt. "Blue Jasmine" twórca "Manhattanu" formę odzyskał ponownie. Tym razem jest to nieco bardziej gorzka forma, choć też bez przesady: powiedzmy, że gdzieś pomiędzy "Wszystko gra" a "Poznasz przystojnego bruneta". Czerpiąc inspiracje z "Tramwaju zwanego pożądaniem", proponuje nam tym razem przypowieść o współczesnej Blanche DuBois. Kobiecie upadłej, przegranej, ale też z goryczy swej porażki bynajmniej nie wyciągającej zbyt głębokich wniosków. Jeanette vel Jasmine (Jeanette wydawało się bez polotu) przyjeżdża do San Francisco w "odwiedziny" do swej przybranej siostry, Ginger (Sally Hawkins). Jej życie zawaliło się po tym, jak jej mąż, oszust i malwersant ukrywający się za maską biznesmena i filantropa, trafił za kratki, gdzie popełnił później samobójstwo. Luksusy poszły w diabły, Wuj Sam bynajmniej nie ulitował się nad biedną wdową, ta musi więc ponownie stanąć na nogi. Ale Jasmine pomysłu na życie nie posiada, nie musiała do tej pory na siebie pracować. To, w czym się specjalizuje, to przede wszystkim udzielanie rad innym...
"Blue Jasmine" to ponure wejrzenie w głąb świata tzw. "kobiety sukcesu". Przy czym sukces takowej polega w tym przypadku, że szczęśliwie (lub też nie, jak się z czasem okazuje) wyszła za mąż za milionera. Spełnione zostało podstawowe założenie, cała reszta to pestka: chodzenie na zakupy do luksusowych butików przy Piątej Alei, spotkania z podobnie próżnymi przyjaciółkami, zajęcia z jogi i pilates. Żyć, nie umierać, mówiąc krótko. Gorzej, kiedy ta fasada z bajki zaczyna się rozpadać, bo wraz z nią w drobny mak pęka wręcz całe jestestwo bohaterki. Pozbawiona swego "naturalnego" środowiska, nie jest w stanie przystosować się do reguł prawdziwego świata, a życie jej bynajmniej nie oszczędza. Pisząc postać Jasmine, Allen odwalił kawał roboty, bo to bez wątpienia jedna z najciekawszych kobiecych bohaterek, jakie stworzył.
Okazję, jaką dawała ta rola, bezbłędnie wykorzystała wcielająca się w nią Cate Blanchett. Tworzy figurę tyleż groteskową, co prawdziwą, pełną autentycznego cierpienia. Inna sprawa, że jej zdetronizowana królewna przez większość czasu irytuje, czy wręcz odpycha. Pewne współczucie zaczyna budzić dopiero wtedy, gdy przekracza granicę własnej mentalnej nędzy, uświadamiając widzowi, że jej wewnętrzna pustka jest dla niej samej pojęciem abstrakcyjnym. Blanchett z precyzją, ale też dawką finezji, uwiarygadnia swoja bohaterkę, stając się tym samym jedną z murowanych kandydatek do przyszłorocznych Oscarów. Wiele jeszcze przed nami, ale osobiście szczerze wątpię, by ktoś zdołał ją przebić.
Nawet więc jeśli allenowska "forma" zmienną bywa, to w tym przypadku o rozczarowaniu nie ma mowy. Autor scenariuszy do "O północy w Paryżu" i "Annie Hall", jeszcze raz udowodnił, że w kwestii oddawania na ekranie absurdu życia nie ma sobie równych. Jest cierpki i nieodparcie zabawny jednocześnie. Jak przystało na prawdziwego mistrza kina, wskazuje przywary, ale i mówi: to my, lepsi nie będziemy.
Małżeństwo z dzieckiem. Para młodych zakochanych. Dwóch żołnierzy na przepustce. Trzeźwy alkoholik. Homoseksualista poszukujący towarzystwa na noc. Skłóceni małżonkowie w drodze powrotnej z przyjęcia. Butny Murzyn i jego żona. Jedyne, co łączy tych ludzi, to fakt, iż w niedzielę późną nocą wsiadają do jednego wagonu nowojorskiej kolejki miejskiej. Leniwa podróż do domów, zamienia się dla wszystkich w piekło, gdy do podróżnych dołącza duet poszukujących mocnych wrażeń oprychów...
"The Incident" oparty został na scenariuszu Nicholasa E. Baehra (wcześniej jego historia posłużyła za podstawę filmu telewizyjnego z 1963 roku). To utrzymana w stylistyce neo-noir opowieść o przemocy i terrorze, pełnokrwisty dreszczowiec, w którym pierwsze skrzypce grają pierwszorzędne aktorstwo oraz zręcznie stopniowane napięcie. W pierwszej połowie filmu, reżyser skupia się na drobiazgowym przedstawieniu poszczególnych postaci dramatu: każda z czternaściorga postaci, zmaga się z jakimiś bolączkami. Czasem będą one całkiem błahe, kiedy indziej mamy do czynienia z ludźmi znajdującymi się na życiowym zakręcie. Raz będą to małżeńskie kłopoty, kiedy indziej rasowa nienawiść. Pijak pragnie odzyskać swoją pracę i rodzinę, a nieśmiały gej szuka akceptacji ze strony przypadkowych osób.
Wszystkie te problemy blakną (choć nie znikają, jak czas pokaże) w obliczu sytuacji ekstremalnej. Wraz z pojawieniem się w pociągu dwójki chuliganów, akcja obrazu Larry'ego Peerce'a nabiera prędkości. Nabiera jej w sposób tak drastyczny, iż można wręcz pokusić się w tym przypadku o porównanie do diabelskiej przejażdżki rollercoasterem. Zaczyna się od niewybrednych żartów kosztem śpiącego w przedziale bezdomnego, zaraz potem jednak szykany dotykają pozostałych pasażerów. Po próbach psychicznego zastraszenia pojawiają się rękoczyny, sytuacja staje się patowa, jednak podróżni pozostają w większości przypadków bierni. Kiedy zaś wreszcie dojdzie do otwartej konfrontacji, my, widzowie, siedzimy już dosłownie na krawędzi fotela.
"The Incident" to - bez dwóch zdań - film petarda. Intensywny do bólu, okrutny, emocjonalnie wyczerpujący. Pomimo upływu lat, wciąż wywiera na odbiorcy piorunujące wrażenie. Tym bardziej dziwi fakt, iż obecnie mało kto o nim pamięta. Oczywiście, można wytknąć fabule pewne mankamenty, jak chociażby zbyt mechanicznie poprowadzoną partię drugą, kiedy to oprawcy przesiadają się z miejsca na miejsce, dręcząc swe ofiary po kolei. Łatwo jednak zapomnieć o tym, że całość to wymysł scenarzysty, który pragnie potrząsnąć oglądającym. Bez problemu wszak można wyobrazić sobie analogiczną sytuację w pobliżu własnego miejsca zamieszkania, wielu z nas zresztą z pewnością choć raz było świadkiem podobnych popisów w wykonaniu podpitych, tudzież naćpanych wyrostków.
Tak jak szybko zapominamy o tym, że mamy do czynienia z fikcją, tak prędko też rozmywa się umowność miejsca akcji. Choć sceny plenerowe nakręcone zostały w prawdziwych lokacjach na Bronxie, to już sama - trwająca pięćdziesiąt minut - sekwencja w wagonie metra zarejestrowana została w zbudowanej w studio scenografii (twórcy nie uzyskali zgody od zarządu nowojorskiej kolei na filmowanie wewnątrz prawdziwego pociągu), z dodaną jedynie projekcją tylną. Sztuka nie udałaby się z pewnością, gdyby nie kapitalna obsada. Wśród wykonawców znajdziemy wiele znajomych twarzy, w większości są to jednak aktorzy kojarzeni z drugim planem lub telewizją, co wzmaga jedynie posmak para-dokumentalnego autentyzmu. W kluczowej roli żołnierza pojawia się młody Beau Bridges i jest to zarazem najbardziej rozpoznawalna dla współczesnego widza facjata w tym zestawie (choć kinomani nie unikający "klasyki", bez trudu wskażą również weteranów pokroju Jacka Gilfroda, Donny Mills, Mike Kellin czy Brocka Petersa). Cały show kradną jednak odtwórcy ról zakapiorów: zarówno dla Martina Sheena, jak i Tony'ego Musante, udział w filmie Peerce'a stanowił ekranowy debiut. Obaj też wywiązali się ze swych zadań bezbłędnie. Jako rasowy psychopata prym wiedzie Musante, jednak Sheen jest bodaj nawet bardziej wyrazisty jako jego wiecznie chichoczący partner. Mocne, zapadające w pamięć kreacje. Każdy początkujący aktor marzy o podobnym starcie.
Nie będę Wam wmawiał, że omawiana pozycja całkowicie ustrzegła się przed nieubłaganym i niszczycielskim upływem czasu. Który jednak z ówczesnych thrillerów dziś wypada równie wstrząsająco, jak w momencie premiery? Nie zmienia to faktu, że "The Incident" to "małe Wielkie Kino" z prawdziwego zdarzenia. Nie tylko przez sto minut paraliżuje, ale skłania też do przemyśleń. W końcu to nie żadna eksploatacja, a pozycja która niesie ze sobą garść niewesołych socjologicznych spostrzeżeń. Finał jest tu na tyle gorzki, na ile się da, a po zakończonym seansie długo jeszcze siedzimy w ciemnościach, myśląc o tym, co właśnie przeżyliśmy. Ocena: *****
Nie będę pisał o tym, jak wieść o realizacji trzeciego sezonu "Twin Peaks" zatrzęsła telewizyjnym (i zapewne nie tylko, wszak współczesna telewizja powoli prześciga kino pod względem dojrzałości, możliwości i zróżnicowania środków wyrazu) światem. Nie będę się rozpisywał o niepokojach i nadziejach związanych z przedsięwzięciem spółki Lynch/Frost. To wszystko już było. Zamiast tego, zamierzam się skupić po prostu na w miarę pobieżnej i - mam nadzieję - jak najmniej nużącej analizie osiemnastoodcinkowej kontynuacji jednego z najsłynniejszych seriali w dziejach.
Zacznijmy może od tego, że pierwsze kilka odcinków nowej serii mogło wprawić widzów w nie lada konsternację. Bo gdzież podziało się to sielskie Twin Peaks, gdzie nasi ukochani bohaterowie, gdzie agent Cooper? Owszem, Cooperów jest tu aż dwóch (przynajmniej), ale na powrót tego "oryginalnego" musieliśmy czekać kawał czasu. No i - last but not least - o co w tym wszystkim, do k..wy nędzy, chodzi? Fani Lyncha, znający jego ostatnie dokonania, jak pokręcone "Mulholland Dr." czy kompletnie nieprzejrzysty (zdaniem niektórych: po prostu bełkotliwy) "Inland Empire", mogli wprawdzie przewidywać, że drogi powrotnej dla reżysera nie ma. Nawet oni jednak mogli popaść w konsternację, mierząc się z rozciągniętym w czasie wprowadzeniem. Wiem, bo sam tak miałem i nie wstydzę się do tego przyznać. Zachwyt mieszał się ze znużeniem, zaintrygowanie z postępującą irytacją. Ciągnące się sceny dialogowe, mnożone w nieskończoność pytania bez odpowiedzi, wreszcie - dawne postaci, które pojawiają się tu i ówdzie niczym przysłowiowy królik z kapelusza, strasząc swymi pomarszczonymi twarzami. Z drugiej strony: śmiałe sceny, które nijak nie przeszłyby w amerykańskiej telewizji dwadzieścia pięć lat temu i niczym nieskrępowana wyobraźnia jednego z najciekawszych twórców światowego kina ostatniego półwiecza.
Samo miasteczko, rzecz jasna, nadal znajduje się w centrum uwagi, jednak znacząca część akcji rozgrywa się poza jego obrębami. Nie jest to też to samo miejsce co przed laty. Owszem, jego mieszkańcy to w dalszym ciągu banda sympatycznych dziwaków, ale nad całością rozciąga się ponura atmosfera. Gdy pierwszy raz widzimy Kyle'a MacLahclana - z długimi włosami związanymi w kucyk i upiornym spojrzeniem czarnych, pustych oczu - dociera do nas, że nic już nie będzie takie samo jak wcześniej. Złowieszczy Bob wygrał, Czarna Chata przezwyciężyła swą jasną odpowiedniczkę. Świat jest skorumpowany, zły, zewsząd wypływa seks, przemoc i degeneracja. Oczywiście, Lynch nie byłby sobą, gdyby dla równowagi nie dodał do tego smutnego krajobrazu kropli nadziei. A im dalej w las, tym paradoksalnie, jest jej więcej. Wyczekiwane przez Sandy Williams drozdy, w końcu nadlecą, co jednak nie oznacza, że mrok został całkowicie pokonany.
Reżyser "Zagubionej autostrady" de facto, wysyła jasny sygnał: dostał pełną swobodę twórczą i nie zamierza iść na żadne kompromisy. Może więc sobie pozwolić, by nakręcić coś takiego, jak odcinek ósmy nowej serii: narkotyczną jazdę bez trzymanki. Obok finału sezonu, to - jak dla mnie - najlepszy epizod "The Return", żałuję jedynie, że pan Lynch nie uprzedził, to skombinowałbym na seans jakieś psychodeliki. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze... Zaskoczeń zresztą nie brakuje, ba! jesteśmy nimi atakowani na każdym kroku. Któż bowiem spodziewał się, że tak istotną rolę odegra agent Phillip Jeffries z "Fire Walk with Me" (David Bowie powraca w tej roli w kilku archiwaliach)? Że poznamy wreszcie słynną Diane (w tej roli ulubienica reżysera, Laura Dern)? Albo też, że historia zatoczy koło, a Laura Palmer wciąż będzie miała w zanadrzu parę sekretów?
"Twin Peaks" A.D. 2017 można zresztą śmiało uznać za swoiste podsumowanie dotychczasowego dorobku Lyncha. Spina klamrą w zasadzie wszystkie dokonania reżysera, począwszy od debiutanckiej "Głowy do wycierania" po wspomniane "Inland Empire". Raz będą to efekty specjalne o "oldschoolowym" posmaku, których twórca nie powstydziłby się w początkach swej kariery, podskórne napięcie spod znaku "Blue Velvet", gwałtowność, za pomocą której niegdyś szokowała "Dzikość serca" czy alternatywne światy i podwójne osobowości z "Zagubionej autostrady". Autostrada, no właśnie - czy muszę w ogóle nadmieniać, że ten motyw będzie tu powracał w kółko? Lynch bawi się z widzem, zwodzi go, ale jest też w tym szaleństwie metoda - większość tropów znajdzie w końcu swoje, niekoniecznie racjonalne, wytłumaczenie. Nie byłby jednak wizjoner sobą, gdyby nie pozostawił odbiorcy z ogromnym znakiem zapytania w miejscu, gdzie zwykle ulokowane są usta.
Kolejną sprawą jest obsada. Obecność większości starych postaci to miły ukłon w stronę fanów pierwszych dwóch serii. Obok nich jednak, pojawiają się również całkiem nowe indywidua. Tim Roth i Jennifer Jason-Leigh sprawiają wrażenie, jakby urwali się z "Pulp Fiction" Tarantino i to nie tylko przez wzgląd na osobę pana "Pumpkina". James Belushi oraz Robert Knepper tworzą wdzięczny duet jako bracia Mitchum, gangsterzy o gołębich sercach, którym usługuje trio odzianych w róż blondynek. George Griffith pojawia się i prędko znika (a szkoda!) jako kolejny w lynchowskiej kolekcji rasowy psychopata. Naomi Watts gra dziarską żonę pociesznego alter ego Coopera, a Robert Forster zastępuje Michaela Ontkeana na fotelu szeryfa. Jest zbolały Matthew Lillard i obdarzony fizjonomią rasowego skurwysyna Eamon Farren. Galeria postaci jest jeszcze bardziej barwna niż uprzednio, choć czasem można odnieść wrażenie, że trochę tych grzybów za dużo w jednym barszczu.
David Lynch pozostawił sobie furtkę, na wypadek ewentualnej kontynuacji. Ponoć ludzie ze stacji Showtime są "jak najbardziej za". O dziwo, autorskie ekstrawagancje spotkały się bowiem z ciepłym przyjęciem ze strony widowni, co poniekąd świadczy o tym, że telewidzowie są coraz bardziej otwarci i wymagający względem swych wyborów. Przeczyłoby to tezie, iż wybierając się na film do kina, oczekujemy jedynie lawiny kiepskich efektów CGI, tudzież niewybrednych żartów o naturze fekalno-hulaszczej. Nie wszyscy cieszą się jak głupi do sera, oglądając kolejne infantylne animacje "dla młodych i starszych". Niektórzy pragną czegoś więcej. Bo ciemna strona wciąż tam jest, tajemnica czyha za rogiem i chciałoby się, by ktoś ją osiodłał i oswoił. A któż miałby się do tego nadawać lepiej, niż właśnie pan Lynch? Ocena: *****