9/28/2017

Blade Runner (1982)

dir. Ridley Scott



O "Łowcy androidów", najwybitniejszej adaptacji prozy Philipa K.Dicka, napisano do dzisiaj tomy recenzji, analiz czy wręcz rozprawek filozoficznych. Byłbym idiotą czystej wody, gdybym myślał, że jestem w stanie dodać na temat obrazu Ridleya Scotta coś nowego. O tym, że jest to unikatowy przykład inteligentnego science-fiction, z myślą i przesłaniem, będzie wiedział każdy, kto zdecyduje się na seans i odznacza się IQ wyższym niż dwucyfrowe. Dlatego też tematem niniejszej skromnej recenzji wolałbym uczynić ekskluzywne, pięciopłytowe wydanie DVD, które trafiło na rynek przed paru laty, z okazji 25-lecia premiery filmu i zarazem ukończenia przez reżysera szumnie zapowiadanej wersji pod nazwą "Final Cut". 


"Final Cut" to nic innego jak podrasowana wersja reżyserska filmu z 1982. Scott pracował nad nią blisko siedem lat, wychodząc z założenia, że "director's cut" z 1992 roku wciąż posiada wiele niedociągnięć. Twórca "Ósmego pasażera Nostromo" przede wszystkim zadbał o cyfrowe odświeżenie obrazu i dźwięku. Popracowano także nieco nad montażem, niektóre sekwencje uległy nieznacznemu wydłużeniu. W sumie - wielkich zmian nie ma, raczej smaczki dla prawdziwych koneserów. 


Czy w takim razie ta tzw. "ostateczna wersja reżyserska" w istocie była światu potrzebna? To pytanie dosyć problematyczne. Z jednej bowiem strony można to uznać za zabieg podobny do tego, jaki zastosował Lucas, odrestaurowując pierwszą trylogię "Gwiezdnych Wojen" w 1997 roku - co właściwie było nie tak z klasyczną wersją? Tym bardziej, że jako widzowie od dawna mamy już dostępną wersję reżyserską, która usuwa wszystkie mankamenty oryginału, zmieniając jednocześnie diametralnie wymowę całości. To jedna strona medalu. Ja jednak nie oburzam się zbytnio na Scotta za jego decyzję o ponownej rewitalizacji jego najlepszego dzieła. Nie oburzam się, bo wersja A.D. 2007 pozwala cieszyć się ta filmową ucztą w dopieszczonej (nawet jeśli nieco za bardzo) formie. I nie tylko. 


Pięciopłytowa edycja odznacza się bowiem wysokim standardem, który zadowoli każdego kinomana. Oprócz wspomnianego "Final cut" otrzymujemy cztery wersje "archiwalne": oryginalną, kinową wersję przeznaczoną na rynek amerykański, wersję międzynarodową, wersję roboczą (tzw. "workprint") oraz "director's cut" z 1992. Znajdowanie różnic pomiędzy poszczególnymi kopiami to spora frajda i zajęcie na parę ładnych wieczorów. Na tym jednak nie koniec. Oprócz obowiązkowych komentarzy realizatorów (ze Scottem na czele) płyty zawierają kilka godzin dodatków w postaci dokumentów. Znajdą się tu reportaże na temat scenografii, kostiumów, filmowych postaci, ujęcia ze zdjęć próbnych. Prawdziwym rarytasem są zaś "Niebezpieczne dni", ponad trzygodzinny kolos, który w skondensowanej formie oferuje widzowi historię powstawania "Łowcy androidów". Od początku do końca. Od pomysłu, poprzez pracę nad scenariuszem, tworzenie wizji świata przyszłości, efektów specjalnych, po perturbacje z producencką bracią i kłopoty z terminami. No i w końcu plany przywrócenia obrazowi jego należytej formy, zniekształconej pod wpływem odgórnych nacisków. Wszystko to jest fascynujące, godne własnego filmu. Choćby nawet dokumentalnego. I taką właśnie pozycją - rzetelną, pieczołowicie przygotowaną, są "Niebezpieczne dni". 


"Łowca androidów" pozostaje kamieniem milowym dla kinowego sci-fi, dziełem budzącym szacunek i podziw. A "Final cut" i wydane wraz z nim obszerne podsumowanie dwudziestopięciolecia tego arcydzieła to słuszne oddanie honoru tytułowi, bez którego światowa kinematografia byłaby nieporównanie uboższa. Teraz, jeśli chcecie narrację Deckarda, możecie ją mieć, uważacie, że to chybiony pomysł - tak samo. Chcecie jednorożców? Proszę bardzo. Wolicie happy end czy też bardziej pesymistyczną konkluzję - wszystko jest w zasięgu ręki. Wszystkie twarze "Blade Runnera".

Ocena: ******


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz