Nie okłamujmy się: tempo pracy Woody'ego Allena z pewnością w jakimś stopniu odbija się na jakości jego filmów. Powracające motywy i schematy świadczą o tym, że kolejne scenariusze twórca "Manhattanu" konstruuje według zasady: to było tu, to tam, ale jak to połączę, to może wyjdzie coś nowego. Wciąż nie ma co do tego pewności, czy samokrytycyzm reżysera, który twierdzi, że nigdy nie jest zadowolony z efektów swoich wysiłków, to czysta kokieteria czy skrajny przejaw perfekcjonizmu. Jedno nie ulega wątpliwości: każdy kolejny obraz tego pana witany jest z równie gorącym zainteresowaniem, jak poprzedni, żaden też nie opuszcza się poniżej określonego poziomu. Rutyna? Być może, dla mnie jednak coroczna wyprawa do kina na "nowego Allena" pozostaje nie przykrym obowiązkiem wynikającym ze złych nawyków, a czystą przyjemnością.
W "Śmietance towarzyskiej", Nowojorczyk zabiera nas do miejsca, za którym sam wyraźnie nie przepada, czemu wyraz dawał już niejednokrotnie. Los Angeles, światowa stolica rozrywki, miasto, gdzie rodzą się sny. Mamy lata 30. Szczęścia w hollywoodzkim labiryncie nadziei i pułapek poszukuje młody mieszkaniec Wielkiego Jabłka, Bobby (Jesse Eisenberg). Dzięki protekcji swojego wuja, który jest menadżerem sław, nowicjusz otrzymuje posadę chłopca na posyłki. Szybko też zakochuje się w urodziwej i mocno stąpającej po ziemi sekretarce imieniem Vonnie (Kirsten Stewart). Na drodze do spełnienia stoi jednak związek z żonatym mężczyzną, w którym tkwi dziewczyna...
Naiwnych, którzy liczą na jakiekolwiek zaskoczenia w tej plątaninie wątków romantyczno-komediowych, śpieszę powiadomić: nic z tego. Allen wciąż snuje tę samą historię o przeciwnościach losu, ironii jako głównej sile sprawczej w ludzkiej egzystencji i skomplikowanych relacjach damsko-męskich. Znów jest bardziej frywolny i bezpretensjonalny, porzucając filozoficzne dywagacje ze starszego o rok "Nieracjonalnego mężczyzny". Polski tytuł mówi więc praktycznie wszystko: to opowieść o ludziach z wyższych sfer, którym czas upływa na miłostkach i niezobowiązujących dysputach. Dawno już gdzieś uleciała lekkość, z jaką twórca "Annie Hall" wykpiwał światek neurotycznych intelektualistów, zamiast tego pozostała pełna ciepła i wdzięku rozrywka dla widowni znudzonej współczesnym kinem, zdominowanym przez przemoc, seks i efekty specjalne. Jedyny praktycznie ukłon w stronę współczesnego odbiorcy, to gwiazdy z box office'u. I o ile Eisenberg po raz kolejny udowadnia, że przez resztę życia grać będzie jedną postać, o tyle taka Stewart radzi sobie - o dziwo! - wcale nieźle. Największą atrakcją pozostaje Steve Carrell, rozchwytywany po swych sukcesach w rolach dramatycznych, tutaj w bardziej stonowanym wydaniu.
Staromodny charakter twórczości Allena to dla wielu wabik, widz z multipleksu odwróci się jednak na pięcie, zmuszony słuchać jazzowych melodii z epoki i czekać na brak wyrazistej konkluzji. "Śmietanka..." ociera się niebezpiecznie o banał, niektóre sceny zrazu sprawiają wrażenie upchniętych na siłę, a czytana przez samego autora narracja pozbawiona jest spodziewanego pazura. Jakoś nie potrafię się jednak mimo wszystko czepiać, gdy sprawa dotyczy obrazu sygnowanego przez jednego z moich ulubionych reżyserów. Wciąż pragnę wtapiać się w fotel za każdym razem, gdy na ekranie pojawiają się pisane charakterystyczną czcionką napisy, a z głośników dobiega muzyka, na której osiadł kurz. Ocena: ****
Po porażce "Diuny", nad której ostatecznym kształtem władzę miał producent Dino De Laurentiis, David Lynch, zniechęcony współpracą z wielkim studiem produkcyjnym, postanowił wrócić do kina bardziej autorskiego. W ten sposób powstało pierwsze duże arcydzieło tego twórcy, w którym wyraźnie już widać jego specyficzny styl, który przyniesie mu sławę i rzesze oddanych fanów jego twórczości. Tym filmem było głośne, skandalizujące "Blue Velvet". Po premierze reakcje były skrajnie podzielone, ale Lynch osiągnął swój cel - stworzył dzieło wbijające się w pamięć, które na dodatek na trwałe zapisało się w historii kina. A była to jedynie zapowiedź dalszych sukcesów pokroju "Twin Peaks" czy "Dzikości serca".
Fabuła rozpoczyna się w momencie, gdy młody Jeffrey Beaumont (Kyle MacLachlan), wracając z odwiedzin u swego ojca w szpitalu, znajduje na łące odcięte ludzkie ucho. Zgłasza sprawę na policję, ale jednocześnie nie może oprzeć się pokusie rozwiązywania zagadki na własną rękę. W jego dociekaniach towarzyszy mu córka miejscowego szeryfa Sandy Williams (Laura Dern). Wspólnie wpadają na trop piosenkarki z klubu Dorothy Vallens (Isabella Rossellini), którą łączą tajemnicze powiązania z psychopatycznym kryminalistą Frankiem Boothem (Dennis Hooper).
W "Blue Velvet", podobnie jak we wspomnianym "Miasteczku Twin Peaks", Lynch postanowił ukazać czające się pod małomiasteczkową sielanką zupełnie inne oblicze społeczności. To świat przepełniony perwersją, seksem i przemocą, w którym nie ma miejsca na ludzkie odruchy. Ta rzeczywistość świadomie została tu ukazana oczami pary niewinnych, nieco naiwnych bohaterów, którzy pomimo swej bezradności wobec bezmiaru bezwzględności odkrytego świata pragną się mu przeciwstawić i naprawić zło wyrządzone przez innych. Starcie pomiędzy Jeffreyem, który dopiero wkracza w dorosłe życie, a szalonym Frankiem jest nierówne, ale jak to w baśni - dobro w końcu zwycięża zło. Bo w gruncie rzeczy obraz twórcy "Zagubionej Autostrady" to taka baśń dla dorosłych, w której nie zawsze istnieją wyraźne powiązania przyczynowo-skutkowe, a rzeczywistość lubi rządzić się logiką koszmaru sennego. Na tym zresztą w ogromnej mierze opiera się styl Lyncha, którym odznacza się cała jego twórczość - od "Głowy do wycierania" po "Inland Empire". Nawet zupełnie odmienne "Człowiek słoń" i "Prosta historia" noszą piętno tej "lynchowskiej" stylistyki. Stylistyki, należy nadmienić, tak często naśladowanej, a przecież niemożliwej do podrobienia.
Po latach może się wydawać, że szum, który powitał wejście "Blue Velvet" do kin, był nieco nieadekwatny, ale należy sobie przypomnieć, iż był to rok 1986, a jest to dzieło na wskroś postmodernistyczne, w pewien sposób prekursorskie - nikt wcześniej nie posługiwał się w ten sposób starymi schematami, tworząc całkowicie nowy filmowy język. Poza tym po latach wciąż godne podziwiania są zdjęcia Fredericka Elmesa, muzyka stałego współpracownika reżysera, Angelo Badalamentiego czy aktorstwo niemalże wszystkich odtwórców głównych ról. Najbardziej niezapomniane wrażenie robi rzecz jasna niepowtarzalna, nominowana do Złotego Globu kreacja Dennisa Hoopera- z pewnością jedna z najlepszych w całej jego karierze, jeśli nie najlepsza. Do tego dochodzą jeszcze niezapomniane smaczki, jak choćby tytułowy szlagier z lat 50-tych w wykonaniu Isabelli Rossellini czy Dean Stockwell "wykonujący" "In Dreams" Roya Orbisona dla Franka. Zdecydowanie jedna z najbardziej elektryzujących scen w historii kina, spuentowana w nader dosadny sposób.
Przerażająca gwałtowność i ujmujący spokój, groteskowa brzydota i niepowtarzalne piękno, miłość i śmierć. A w przewrotnym, a jakże uroczym finale Lynch po raz kolejny puszcza do widza oko: zło w postaci psychopaty Franka zostało unicestwione, do miasteczka powróciły spokój i beztroska, które uosabia pojawienie się pierwszego drozda, tak wyczekiwanego przez Sandy. Ocena: ******
Małe miasteczko gdzieś na Dzikim Zachodzie. Pewnego wieczoru w miejscowym barze pojawia się nieznajomy. Zaalarmowany pojawieniem się tajemniczego przybysza szeryf dokonuje prewencyjnego aresztowania. Tej samej nocy w mieścinie zjawiają się kolejni intruzi. Porywają aresztanta, zastępcę szeryfa oraz lekarkę. Naprędce skonstruowana zostaje grupa ratownicza, której celem jest odbicie porwanych z rąk słynących z okrucieństwa dzikusów...
Klasyczna sytuacja: grupa śmiałków przemierza pustynię, aby dotrzeć do kryjówki plemienia Indian, które porwało bliskie im osoby. Jako żywo brzmi to niczym pobieżne streszczenie fabuły "Poszukiwaczy" Johna Forda. Debiutujący za kamerą S. Craig Zahler odgrzewa tradycyjny westernowy koncept, dla smaku dodając doń pikantne aromaty rodem z horroru. Już scena otwierająca, w której dwóch rabusiów bezcześci indiańskie cmentarzysko, za co spotyka ich surowa kara, to oczywisty ukłon w stronę slasherowych schematów. Następujące później rozbudowane zawiązanie akcji trzyma się już blisko reguł końskiej opery. Ów stan rzeczy nie ulega znaczącym zmianom przez jakieś 3/4 filmu, im bliżej końca jednak, tym wyraźniej pobrzmiewają tony charakterystyczne dla kina grozy.
Zahler nie jest bynajmniej pierwszym, który zdecydował się na podobny melanż gatunkowy. Nie ma się co okłamywać: znany wcześniej głównie jako pisarz reżyser na wyżyny oryginalności bynajmniej się nie wspina. Sam motyw bandy zdegenerowanych kanibali to wyraźna reminiscencja wynaturzonych klanów z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" Tobe Hoopera i "Wzgórza mają oczy" Wesa Cravena. Lęk przed nieznanym, pierwotnym i odrzucającym powszechnie akceptowalny model cywilizacyjny, to wciąż chwytliwy temat, Zahler wygrywa go zaś w sposób zręczny i - choć zabrzmi to może nieadekwatnie w tym przypadku – całkiem świeży.
Kluczem do sukcesu okazuje się być bowiem sam styl narracji oraz pisarskie doświadczenia autora. Akcja poprowadzona została niespiesznie, ekspozycja postaci jest mozolna niczym w kinie sprzed ładnych paru dekad, jednak decyzja o przyjęciu tradycyjnego toku opowiadania, bez gwałtownych przeskoków i wrzucania widza na nazbyt głęboką wodę, nadaje przedsięwzięciu szlachetny rys. Dobre są również dialogi, miejscami może nazbyt zmanierowane, "literackie" właśnie, a przecież "wpadające w ucho", dopasowane do ogólnej estetyki. Co więcej, brzmią one wiarygodnie w ustach starych wyjadaczy pokroju Kurta Russella i Richarda Jenkinsa. Jakby nie patrzeć, debiutant dobrego miał nosa do obsady, tu i ówdzie wciskając zaskakujące smaczki w postaci epizodów z udziałem Sean Young, Michaela Paré czy Sida Haiga.
Oczywiście, jak z reguły to bywa w przypadku pierwszych kroków na nieznanym terytorium, nie obyło się bez paru potknięć. "Bone Tomahawk" w kilku miejscach nie grzeszy więc logiką, bywa naciągany, tudzież przybiera przesadnie efekciarskie pozy. Zahler łata jednak dziury z uporem godnym lepszej sprawy i wychodzi z tej batalii obronną ręką. Jego dzieło płynie lekko, nie nadyma się, nie puszy w staraniach osiągnięcia wielkości. Wręcz przeciwnie, od razu widoczny jest skromny budżet, uznanie jednak budzi jego umiejętne spożytkowanie. Z kolei tych kilka elementów szoku, jakie twórca serwuje widzowi w drugiej połowie historii, dodaje jej pazura i charakteru. Po seansie nie mamy już wątpliwości, że idąc w parze western i horror mogą się prezentować bardzo elegancko. Ocena: ****
Kolejny, po "Tylko Bóg wybacza", film Nicolasa Windinga Refna, wchodził na ekrany w atmosferze głębokiego rozczarowania. Zapowiadany jako miks lynchowskiego w duchu thrillera i body-horroru obraz, został wygwizdany podczas premierowego pokazu na festiwalu w Cannes. Opinie były jednoznaczne: Refn zjada własny ogon, rozpływając się w samozachwycie.
Bohaterką "Neon Demon" jest Jesse (Elle Fanning), szesnastoletnia sierota, która przybyła do Los Angeles z nadzieją zrobienia kariery jako modelka. Jej świeża, nieretuszowana uroda szybko zwraca uwagę fotografów i projektantów mody, dziewczyna zaczyna robić błyskotliwą karierę w mieście, gdzie na sukces pracuje się długimi latami. Jej powodzenie w branży staje się powodem zawiści ze strony koleżanek po fachu...
Twórca "Drive" kontynuuje tutaj wyprawę do mrocznych zakamarków wielkich metropolii, stosując charakterystyczne dla swego stylu sztuczki: powolna narracja działa na widza transowo, stylowe zdjęcia w połączeniu z elektroniczną ścieżką dźwiękową autorstwa Clinta Mansella są dla zmysłów doznaniem iście orgazmicznym. Podstawowy zarzut ze strony krytyki brzmi jednak zabójczo: to czysta forma, przeestetyzowany bełkot filmowca, który zbytnio uwierzył we własny geniusz. Coś na pewno jest na rzeczy, jako że dzieło Refna potraktować można jako rozbudowany żart, postmodernistyczną żonglerkę konwencjami i schematami. Nie skrywa ona żadnej wartościowej treści, a jeśli już na siłę się jej doszukiwać, to okazuje się ona być na tyle błaha i nieciekawa, że nie warto zatrzymywać się nad nią przez dłuższy czas. Ile bowiem było już w kinie opowieści o niszczycielskiej sile sławy, o próżnym i wyzutym z zasad świecie showbusinessu, gdzie panują kult młodości i piękna? Brzmi to banalnie, a Refn nie jest w stanie dodać do tych oczywistości żadnego novum. Historia zakompleksionej dziewczynki z prowincji "pożartej" przez fabrykę blichtru to sztampa pełną gębą.
W opozycji do mas malkontentów, gotów jednak jestem bronić tej "wydmuszki". "Neon Demon" to idealny przykład reżyserskiej megalomanii, twór artystyczny kogoś, kto zdecydował, że już nic nie musi nikomu udowadniać. I nie mam tu na myśli, że Refn osiadł na przysłowiowych laurach. Nie, on kręci kino według własnych zasad, dla swoich fanów i dla nich przede wszystkim. Campowy mistycyzm wylewa się z ekranu, motelowe pokoje nawiedzane są przez wielkie koty, sfrustrowane wizażystki masturbują się nad zwłokami w kostnicy, Keanu Reeves zmusza młode dziewczę do fellatio z nożem. Fabuła blaknie wobec obsesji obrazu i dźwięku, wizualnego przepychu na granicy szaleństwa. To symbole z teatrzyku absurdu, sterta wizji, połączonych luźno wątkiem przewodnim. Niczym u Argento z lat 80., gdy nicość intrygi przykrywana była zmasowanym plastycznym upozowaniem, operową (nomen omen) manifestacją autorskiego kabotyzmu. Wychodząc z kina, olśniony refnowskim zapętleniem, czułem się skonfundowany: przecie to taka świetna zabawa, a jednocześnie - bezwartościowy chłam. Duńczyk pokazał język natchnionej widowni "kina ambitnego": ja i tak będę kręcił, przynajmniej dopóty, dopóki znajdować będę inwestorów, kupujecie lub nie. Ocena: ****
Włosi mistrzami przeróbek są. A przynajmniej byli. Zwłaszcza w latach 70. i 80. XX wieku, łatwo było odnieść wrażenie, iż kinematografia Półwyspu Apenińskiego opiera się przede wszystkim na pomysłach ukradzionych z hollywoodzkich produkcji. W nieskończoność można by mnożyć przykłady tytułów, które eksploatowały motywy z hitów pokroju "Szczęk" Spielberga, "Obcego" Scotta czy "Terminatora" Camerona. Wie na ten temat co nieco również Ruggero Deodato. Znany głównie jako twórca owianego złą sławą "Cannibal Holocaust" reżyser sam posiada na swym koncie przynajmniej kilka pozycji ocierających się o plagiat. Za ciekawy przykład procederu przywłaszczania fabularnych konceptów z przebojów box office'u i przekształcania ich w niskobudżetowe kino dla mało wymagającego odbiorcy, niechaj posłuży "Vortice mortale" z 1993 roku.
Akcja filmu osadzona została w Budapeszcie. Inspektor miejscowej policji, Alexander (Philippe Caroit) pewnego dnia wezwany zostaje na miejsce domniemanej zbrodni. W mieszkaniu zajmowanym przez trójkę sióstr miało rzekomo dojść do brutalnego morderstwa. Jedna z lokatorek odkryła w nocy upchnięte do bębna pralki, poćwiartowane zwłoki alfonsa i zarazem chłopaka swej siostry. Dziewczyna w wyniku szoku zemdlała, a gdy ocknęła się rano, ciała już nie było. Alex wszczyna śledztwo, jednocześnie pozwalając wciągnąć się w przewrotną grę, pełną seksu, pożądania i mylnych tropów...
Cofnijmy się na moment o rok wcześniej, kiedy to "Nagi instynkt" szturmem wziął ekrany kin na całym świecie. Nagle ostatnim krzykiem mody okazał się być gatunek thrillera erotycznego. "Vortice mortale" bynajmniej nie stara się specjalnie ukrywać, że głównym powodem jego powstania była chęć zdyskontowania sukcesu głośnego filmu Paula Verhoevena. Już sam pomysł wyjściowy brzmi znajomo: stróż prawa omotany przez wyrachowane, pewne swego modliszki. O ile jednak w hicie z Michaelem Douglasem neo-noirowa konwencja i charyzma wschodzącej gwiazdy Sharon Stone tworzyły mieszankę świeżą i elektryzującą, o tyle Deodato stawia na tanie kino klasy C, dla którego najbardziej odpowiednim miejscem byłyby dolne półki wypożyczalni video.
Zacznijmy od samej intrygi, która jest - bez owijania w bawełnę - skrajnie niedorzeczna. Zważywszy, że akcja kręci się wokół dochodzenia w sprawie zabójstwa, które najprawdopodobniej nawet nie miało miejsca, nietrudno się domyślić, że każdy kolejny zwrot akcji będzie równie absurdalny, jak samo źródło z którego wypływa. Tak też sytuacja ma się w istocie: zachowania postaci podyktowane zostały obcą normalnie rozumującemu osobnikowi logiką, oliwy do ognia dolewa marne aktorstwo i upozowane dialogi na koturnach. Najzabawniejsza jest zresztą osoba głównego bohatera, obdarzonego spokojnym spojrzeniem jasnobłękitnych oczu inspektora, który sam siebie usiłuje przekonać, że chodzi mu o cokolwiek więcej, aniżeli tylko o dorwanie się do majtek pierwszej lepszej panny, jaką napotka na swojej drodze. Ten wewnętrzny dylemat stanowi podłoże psychologicznej farsy, bardziej nawet rozbrajającej, niźli próby przekonania widza, że niejaka Kashia Figura to nie tylko seksbomba pierwszej klasy, ale też modelowa femme fatale.
Jak to często jednak bywa w podobnych przypadkach, wszelkie niedociągnięcia i mankamenty stanowić mogą również potężny atut. Budzące niedowierzanie niuanse fabuły oraz promieniująca z ekranu tandeta "made in demoludy", rozstrzygają o rozrywkowym potencjale omawianej produkcji. Pomimo, że Deodato stara się wycisnąć możliwie jak najwięcej suspensu z powierzonego mu materiału, jego twór zdecydowanie bardziej przypadnie do gustu koneserom złego smaku, niż widzom nastawionym na rasowy dreszczowiec z krwi i kości. Tak, zgadza się: "Vortice mortale" jest filmem tak zniewalająco prostodusznym w swej kiczowatej manierze, że nie sposób go nie polubić. Półtorej godziny obserwowania złego aktorstwa i biustów dowolnie wybranego rozmiaru w oczekiwaniu na z góry wiadomy finał? Ja wsiadam do tej pralki! Ocena: **