Midnight Confessions Double Feature: THE INCREDIBLE MELTING MAN / LOVE GODDESSES OF BLOOD ISLAND



The Incredible Melting Man (1977)
dir. William Sachs




Incredible, amazing, astonishing, uncanny, etc. Tego typu przymiotniki użyte w tytule, z reguły kojarzą się z popularnymi amerykańskimi seriami komiksów o superbohaterach, jak choćby Spider-Man (amazing) czy Hulk (incredible). Inny trop, to produkowane masowo w latach 50. tanie filmy science-fiction, opowiadające o przybyszach z kosmosu, tudzież niezwykłych stworach z głębin oceanu. Tym samym, bijący po oczach niczym neonowy szyld sex-shopu tytuł obrazu Williama Sachsa "The Incredible Melting Man", stanowi jasną wskazówkę odnośnie tego, z jakiego rodzaju produkcją mamy do czynienia.


Tytułowy "topniejący człowiek" to astronauta nazwiskiem Steve West (Alex Rebar), który jako jedyny członek załogi, powrócił żywy z wyprawy na Saturna. Wystawiony na zabójcze promieniowanie, mężczyzna zaczyna rozkładać się żywcem i popada w obłęd. Po ucieczce ze szpitala, w amoku atakuje przypadkowe osoby, a następnie źywi się ciałami swych ofiar w celu przeżycia...


Brzmi głupio? Cóż, o filmie Sachsa można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest mądry. Po prawdzie, mamy w tym przypadku do czynienia z "guilty pleasure", co się zowie. Co ciekawe, w zamyśle reżysera, obraz miał być parodią horrorów klasy B, jednak producenci zdecydowali, że w wersji "serio" ta dziwaczna historia przyniesie większe zyski. Sceny o jednoznacznie komediowo-absurdalnym charakterze zostały więc wycięte i w wersji okrojonej, produkcja zaanonsowana została - bez zgody autora - jako remake klasycznego sci-fi z 1959 roku pod tytułem "First Man Into Space". Widzów do kin udało się przyciągnąć, jednak krytyka była w swych ocenach bezlitosna. Po latach, obraz padł ofiarą kpin ze strony twórców popularnego cyklu "Mystery Science Theater 3000", a jego fragment został wykorzystany w dokumencie "The 50 Worst Movies Ever Made".


I tu zaczynają się schodki. Bo w zasadzie jak mielibyśmy nie polubić filmu o facecie, który nie dość, że się widowiskowo topi, to jeszcze wpada w morderczy szał? Za efekty specjalne odpowiedzialny był legendarny Rick Baker i już samo to wystarcza za rekomendację. Charakteryzacja głównego bohatera prezentuje się bowiem nader okazale, sekwencje gore również są pierwsza klasa. Niektóre sceny, jak choćby ta z uciekającą pielęgniarką, są jednocześnie niepokojące, jak i... nieodparcie zabawne. Dochodzi wręcz do paradoksu: to, co w założeniu miało być satyrą, okazuje się być niezamierzenie komiczne. Za ów stan rzeczy możemy podziękować ludziom z Amerivan International Pictures, którzy postanowili wykastrować dzieło z jego pastiszowej formy. Z ciekawostek, warto wspomnieć również o tym, że twórca efektów do "RoboCopa" Paula Verhoevena, Rob Bottin inspirował się kreacją Bakera przy realizacji pamiętnej sceny z oprychem oblanym toksycznymi odpadami. Campowej sprawiedliwości stało się zadość?

Taa, topniejący kosmonauci to frajda, ale czym byłyby kinowe śmietniki bez prawdziwie rzadkich i zapomnianych pereł?


"Love Goddesses of Blood Island" aka "Kiss Me Bloody" aka "Six She’s and a He", do którego piję, śmiało może uchodzić za Świętego Graala filmów gore. Nakręcony w tym samym roku, co słynne "Blood Feast" Herschella Gordona Lewisa, film Richarda S. Finka jest jedną z pierwszych pozycji w ramach gatunku. Przez lata uchodził za zaginiony, aż do czasu gdy w 2002 roku, ekipa z Something Weird Video weszła w posiadanie 25 minut materiału. Kilka lat później, tym samym ludziom, udało się poskładać 47-minutową wersję z użyciem oryginalnego 35-milimetrowego negatywu. Prawdopodobnie, jest to najbardziej kompletna wersja, na jaką możemy liczyć, choć oryginalnie film trwał godzinę i 12 minut.


Sama fabuła prezentuje się nader skąpo (ponoć za scenariusz odpowiedzialny był William Kerwin, aktor znany z produkcji wspomnianego H.G. Lewisa) i służy jedynie za pretekst do wyeksponowania kuszących wdzięków niewiast i dużych ilości czerwonej farby. Aliancki żołnierz zostaje wyrzucony przez morze na plażę małej wysepki. Zamieszkuje ją plemię kobiet, które uwielbiają pastwić się nad mężczyznami. Tak oto, nasz wojak wpada w potężne tarapaty...


Ot, cała historia. Dostajemy więc coś w rodzaju pokłosia odchodzących wówczas powoli do lamusa nudist movies, wymieszanego z raczkującym nurtem w ramach kina grozy. Z dzisiejszej perspektywy, "Love Goddesses" głównie śmieszą, bo i aktorstwo wali amatorką i same efekty gore raczej trudno uznać za realistycznie wykonane. Od czego jednak mamy zbawienny dystans, jak nie od tego by cieszyć się z obcowania z podobnymi eksponatami muzealnymi? Floryda jako lokacja spełnia swoją rolę niezawodnie, oferując przyjemny, wakacyjny klimat. Okrutne amazonki może i budzą przerażenie swymi krwiożerczymi nawykami, ale już ich osobliwe rytuały muzyczno-taneczne stanowią jakże łagodzący, komediowy kontrapunkt. Co więcej, ten rarytas jest na tyle krótki, że nawet nie zdążymy się znudzić schematyczną i miałką treścią. Warto więc przymknąć oko i, siedząc wygodnie w fotelu, dać się wyszumieć boginiom miłości.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz