dir. Bill Berry
Lata 60. Trójka czarnoskórych kumpli z zapyziałej dziury na
amerykańskim Południu zaciąga się do woja i zostaje wysłanych do Wietnamu. Na
miejscu przechodzą solidną szkołę przetrwania i do domu wracają już porządnie
zahartowani. W rodzinnej miejscowości dalej jednak ten sam syf: biali panoszą
się na ulicach i traktują kolorowych jak śmieci. Kiedy dziewczyna z
czarnoskórej społeczności zostaje zgwałcona, trio ex-mundurowych postanawia
zaprowadzić porządek i wypowiada wojnę lokalnemu oddziałowi Ku Klux Klanu…
Weterani z Namu idą na noże z Ku Klux Klanem? Pomysł w swej B-klasowości wyborny. I choć Brotherhood of Death nie do końca spełnia pokładane w nim grindhouseowe nadzieje, to wciąż jest to pozycja, którą doceni niejeden miłośnik sewentisowej akcji w wydaniu niskobudżetowym. Że w produkcję nie władowano wielkich pieniędzy widzimy już choćby po sekwencji rozgrywającej się w wietnamskiej dżungli, która poskładana została z ujęć stockowych i zajumanych z innych filmów oraz scen z trójką bohaterów szwendających się między zaroślami. W ogóle epizod azjatycki wypada tu najsłabiej: z niewiadomych przyczyn trójka kompanów wcielona zostaje do jakiejś elitarnej jednostki, w której nabierają męstwa i poznają sposoby na eliminację wroga, które później przydadzą im się także w domu. Od kiedy szkolenia wojskowe prowadzi się na linii frontu – to wie chyba jedynie sam reżyser i scenarzysta w jednej osobie.
Nie ma się jednak co czepiać scenariuszowych absurdów, wszak
nie o to w zabawie chodzi. Liczą się przede wszystkim eksploatacyjne atrakcje.
Tych niestety nie ma tutaj w wielkich ilościach, bo stojący za kamerą Bill
Berry stara się balansować na granicy pomiędzy luzackim kinem zemsty, w którym
nie brak humoru i kinem - nazwijmy to tak - społecznie zaangażowanym. Nasi bohaterowie nie od razu
więc sięgają po broń i urządzają zakapturzonym świniom rzeź, ale uprzednio
próbują załatwić problem na drodze zgodnej z prawem. W tym celu namawiają
pobratymców do rejestrowania się w lokalach wyborczych, by mogli głosować na własnych kandydatów do lokalnych samorządów. Dowodzone przez miejscową szychę
KKK jednak się nie pierdoli i gdy inne środki przymusu zawodzą, posuwa się do
zamordowania poczciwego szeryfa, jedynego białego, który murzyńskiej większości
nie traktuje jako popychadeł i Untermenschów.
Najciekawszy siłą rzeczy jest więc akt ostatni, gdy dochodzi
do erupcji postaw przemocowych. Tutaj również nie ma szału, ale przynajmniej
rzecz nabiera konkretnego rozpędu. Członkowie Klanu to bezzębne kreatury, owoce
wielopokoleniowego chowu wsobnego, choć trzeba oddać, że ich lider może być
nawet jakimś postępowcem, gdyż jego szaty dla odmiany są nie białe, a różowe.
Tak czy siak cała banda redneckich dziadów zostaje rozwalona w drobny mak ku
uciesze widza. Mogłoby być krwawiej, mogłoby być też z większym szaleństwem, bo
choć pomysłów tzw. odczapowych mamy tu kilka, to całość ma opory by zsunąć się
całkowicie w otchłań sleazu i
obskury. Brotherhood of Death
potencjał zawarty w pomyśle fabularnym zatem nie do końca wykorzystuje, ale gwoli sprawiedliwości należy
oddać, że te niespełna półtorej godziny nie nuży, tempo opowieści jest dobre, a postaci wystarczająco wyraziste. Ponoć filmem swego czasu zachwycał się Quentin
Tarantino. Powiedzmy tak: jest spoko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz