Nazwisko Jacka Hilla kojarzyć musi każdy miłośnik kina eksploatacji. Od początku swej kariery, facet związany był blisko z Rogerem Cormanem i na przestrzeni dwóch dekad dostarczył takie klasyki, jak "Spider Baby or, the Maddest Story Ever Told", "Coffy" czy "Foxy Brown". Dorobek reżysera zamyka, nakręcona w 1982 roku "Sorceress", kończąca jednocześnie wieloletnią owocną współpracę ze słynnym producentem.
W celu zwiększenia swoich mocy, czarnoksiężnik Traigon musi złożyć w ofierze swoje pierworodne dziecko. Aktowi barbarzyństwa sprzeciwia się jego żona, która - jak się okazuje - powiła jednojajowe bliźniaczki. W trakcie próby ucieczki, kobieta zostaje zabita. Niemowlęta ratuje od zguby dobry czarodziej Krona, który zobowiązuje wychować je na wojowników. Dwadzieścia lat później, bliźniaczki są już dorodnymi niewiastami, które doskonale władają sztukami walki. Traigon jednak nie śpi i wytrwale szuka po całym świecie swego pierworodnego, aby dopełnić krwawego rytuału...
"Sorceress" to typowy wykwit mody na kino spod znaku magii i miecza. Boom na dobre rozpoczął się wraz z wejściem na ekrany "Conana Barbarzyńcy", ale większość naśladownictw stanowiły niskobudżetowe produkcje klasy B. Wyprodukowany przez New World Pictures obraz Hilla to kiczowata baśń dla dorosłych, której główny wabik stanowi udział ponętnych, blondwłosych bliźniaczek. Siostry Harris które swe wdzięki odsłaniały wcześniej na łamach Playboya, tutaj również ochoczo paradują topless. Nie grzeszą przy tym specjalnie umiejętnościami aktorskimi, dzięki czemu doskonale wpasowują się w ogólny trend panujący na planie.
Tani, kiepsko zagrany, ale rozrywkowy - tak najkrócej można opisać omawianą pozycję. Charakteryzacja i efekty specjalne bywają wręcz przekomiczne, ale decydują zarazem o uroku całego przedsięwzięcia. Człowiek-kozioł czy jego kompan wiking (krasnolud?) w mieniącej się na różowo peruce to jedna z najbardziej niewydarzonych par w dziejach całego nurtu heroic fantasy. Sam reżyser miał wspominać, że odpowiedzialny za produkcję Corman nigdy w pełni nie wywiązał się ze swoich obietnic, co poskutkowało drastycznie niskim budżetem i utrudnieniami na etapie kręcenia. Hill ostatecznie zastąpił swoje nazwisko w napisach początkowych pseudonimem, najwyraźniej niechętny do podpisywania się pod gotowym dziełem. Nieoczekiwanie, nakręcone za zaledwie 500 tysięcy filmidło, przyniosło zysk w postaci czterech milionów. Nie wpłynęło to jednak na decyzję twórcy, który zdecydował się więcej nie wracać za kamerę.
Philip Michael Thomas. Kojarzycie? Ktoś powiedział „Miami
Vice”? Bingo! W telegraficznym skrócie: facet zdobył popularność, grając
detektywa Ricardo Tubbsa, a potem nie wystąpił już w niczym godnym uwagi.
Pierwsze kroki w aktorstwie stawiał jednak jeszcze w pierwszej połowie lat 70.,
występując głównie w telewizji lub pojawiając się na dalekim drugim planie. W
zalewie niewartych uwagi produkcji z tego etapu jego kariery, wyróżnia się „Death Drug”, niskobudżetowy
eksploatacyjniak o – jak sam tytuł podpowiada – zgubnych skutkach używania
narkotyków.
Nie jakichś tam zwyczajnych narkotyków zresztą, bo mowa o PCP,
substancji na ulicy potocznie zwanej pieszczotliwie Angel Dust. Halucynacje, nieprzewidziane, agresywne
zachowania – to najczęstsze efekty uboczne stosowania tego specyfiku. Ekranowy
bohater, Jesse (w tej roli właśnie Thomas), na co dzień hydraulik, ale też
początkująca gwiazda muzyki pop, nieopatrznie decyduje się spróbować
„anielskiego pyłu”, za namową swego dilera. Od tej pory nic już nie będzie
takie samo: przyzwoity chłopak osuwa się w otchłań uzależnienia i obłędu…
Twórcy przestrzegają więc i robią to z gracją godną
księdza-pedofila. W usta postaci włożono jedne z najbardziej czerstwych linii
dialogowych, jakie dane mi było kiedykolwiek usłyszeć w filmie, aktorzy grają
pełni nadziei na Oscara (przewodzi im odtwórca roli głównej, czego przykładem
„emocjonująca” scena rozmowy z ojcem, której nie powstydziłby się Tommy
Wiseau), a poziom realizacji nie odbiega od ówczesnych telewizyjnych
standardów. Z początku można wręcz odnieść wrażenie, że to jeszcze jeden epizod
klasycznego show o Hulku z lat 70., a do akcji wkroczy zaraz rozwścieczony
doktor Banner.
Kicz nad kicze, o którym pewnie wszyscy litościwie by
zapomnieli, gdyby ktoś nie wpadł na pomysł zarobienia na późniejszej
popularności Philipa Michaela Thomasa. W 1986 roku film został wydany na
kasecie VHS, z dodanym nowym materiałem. Nakręcono m.in. wstęp i epilog, w
których gwiazdor opowiada o swojej roli w filmie i przestrzega (tak na wszelki
wypadek jeszcze raz) przed rzuceniem się w objęcia śmierci (czyt. przed narkotykami).
W akcję włączono także teledysk Thomasa do utworu "Just the Way I Planned
It" z jego solowego albumu „Living the Book of My Life”. Jeśli nie
mieliście okazji go zobaczyć (a niby czemu mielibyście? Raczej nie przyszło Wam
do głowy, żeby interesować się karierą muzyczną zapomnianego aktora z lat 80.),
to zaznaczam, że rzecz jest… mocna. Rozrośnięte ego policjanta z Miami
dosłownie rozsadza ekran w ramach popisu w rytmie disco.
Co w tym wszystkim najzabawniejsze, to fakt, że każdy
logicznie rozumujący człek, starałby się odciąć od „perełek” pokroju „Death
Drug”. Najwyraźniej jednak Philip Michael Thomas był na tyle dumny ze swego
występu, że wziął czynny udział w promowaniu tego gniota po niemal całej
dekadzie od pierwotnej premiery. Dał tym samym nie lada frajdę miłośnikom złego
kina, którzy dziś mogą podziwiać jego wypełniony (nad)ekspresją popis
aktorstwa. Niektórym po latach wytyka się, że karierę zaczynali, grając w
pornosach. Niestety, Mr. Thomas nie miał takiego farta...