dir. Jeffrey A. Brown
Emily (Liana Liberato) i Randall (Noah Le Gros) przyjeżdżają do położonego na uboczu domu na plaży, by podreperować swój związek. Na miejscu okazuje się, że nie są jedynymi lokatorami: romantyczny wypad zaplanowali w tym czasie również Mitch (Jake Weber) i jego żona Jane (Maryanne Nagel). Nie mając innego wyboru, cała czwórka postanawia spędzić wspólnie trochę czasu. Sielankę przerywa wkrótce pojawienie się dziwnej zarazy, która najwyraźniej przybyła z głębi oceanu…
Reżyserski debiut Jeffa Browna to kameralny horror, który niedostatki budżetowe udanie przekuwa w swoją siłę. Miejsce akcji ogranicza się przez większość czasu do czterech ścian i fragmentu plaży, do dyspozycji mamy jedynie cztery postaci. Początek zwiastować może wręcz ascetyczny dramat o parze studentów, którzy się „pogubili”, jednak wraz z pojawieniem się małżeństwa w średnim wieku pojawiają się pierwsze niepokojące tony, a napięcie zaczyna rosnąć. Punkt zwrotny stanowi zakrapiana impreza z dodatkiem substancji psychoaktywnych, która przeradza się klasyczny „bad trip”. Od tej pory historia skręca w kierunku koszmaru na jawie, przybierając jednocześnie lovecraftowski klimat. Jak i u samotnika z Providence, zagrożenie jest nienazwane i prawdopodobnie czyhało w odmętach od zarania dziejów.
Przyznam, że mi osobiście najbardziej przypadła do gustu pierwsza połowa filmu, oparta głównie na posępnym nastroju i przeczuciu nadchodzącego kataklizmu. Wspomniany wieczór przy alkoholu i THC to wręcz perfekcyjny przykład upiornego zwidu, w którym pomieszaniu zmysłów towarzyszy realna groźba. Potem scenariusz skręca już na dobrze znane terytorium epidemiologiczne z elementami body horroru, a urok świeżości zastępuje dobrze znany schemat. Wprawdzie całość do samego końca trzyma w napięciu i oglądana w samotności w ciemnym pomieszczeniu może przyprawić o ciarki, ale przyznam szczerze, że liczyłem na nieco bardziej oryginalne rozwiązanie intrygi. Obciachu nie ma, ale elementu zaskoczenia też nie.
Jakby jednak nie patrzeć, „The Beach House” wciąż zasługuje na miano jednego z ciekawszych filmów grozy sezonu: mamy tu prosty, ale efektowny punkt wyjścia, świetne miejsce akcji, nieźle rozpisane postaci i gęstą, niepokojącą atmosferę. Znalazło się miejsce na odrobinę gore, ale bez niepotrzebnego epatowania przemocą. No i są przyjemne dla oka wizualne „odloty”. Jak na debiut to zdecydowanie więcej, niż mogłem oczekiwać, tym bardziej że na tle współczesnej horrorowej mielizny film Browna naprawdę stara się straszyć, a nie sięga jedynie po sprawdzone sztuczki z katalogu z upiornymi lalkami, dziewczynkami z długimi włosami czy wypranego do cna found footage. Ja tam jestem ciekaw co Brown jeszcze w przyszłości przygotuje...