Stanley (Clint Howard) jest sierotą uczącym się w Akademii Wojskowej. Wyalienowany chłopak nie cieszy się sympatią rówieśników, przez których jest regularnie dręczony i wyśmiewany. Podczas sprzątania podziemi należącego do kampusu kościoła, nastolatek przypadkiem znajduje liczącą sobie kilka wieków księgę, spisaną przez pewnego przeklętego zakonnika. Zawarte w niej teksty po łacinie, tłumaczy za pomocą komputera. Okazuje się, że manuskrypt umożliwia wezwanie mocy piekielnych. Stanley postanawia wykorzystać go do własnych celów i wywrzeć zemstę na swych ciemiężycielach...
"Carrie" spotyka horror sataniczny, doprawiony na dokładkę motywem à la "Demon Seed" Donalda Cammella. Ekscentryczny misz-masz, trzeba to przyznać, ale - o dziwo! - zdaje egzamin. Oczywiście pod warunkiem, że szukamy ejtisowej rozrywki z pogranicza guilty pleasure. "Evilspeak" to młodzieżowe kino grozy, w którym nie zabraknie golizny oraz soczystego gore. Jest też porządny klimat, którego ze świecą szukać we współczesnych produkcjach. Rzecz jasna, można się zżymać na szereg dziwacznych rozwiązań i pomysłów, ale nie przeszkadza to bynajmniej w śledzeniu fabuły z rosnącym napięciem. Przyznam, że osobiście byłem zaskoczony jak fajowy okazał się seans filmu o pogardzanym przez wszystkich nastolatku, który przy pomocy zwykłego peceta przyzywa Lucyfera.
Na plus z pewnością działa obsada, pośród której prym wiedzie Howard. Aktor, którego kojarzy każdy miłośnik B-klasowego śmiecia, tutaj - jeszcze jako młodzian - w przekonujący sposób wciela się w postać skonstruowaną niejako w opozycji do jego późniejszego emploi (chyba nie jestem jedynym, któremu aktor w największym stopniu kojarzy się z upiornym sprzedawcą z "Ice Cream Man"?). Na drugim planie mamy też weterana ekranu, R.G. Armstronga w roli zapijaczonego strażnika krypty. Zaskakująco poważnie potraktowany został wątek satanistyczny. Do tego stopnia, że założyciel Kościoła Szatana, Anton Szandor Lavey miał ponoć określić "Evilspeak" mianem jednego ze swoich ulubionych filmów. W zasadzie nic dziwnego, bo historia zawiera dość dokładną wykładnię myśli "filozoficznej" współczesnego satanizmu.
To właśnie okultystyczne wtręty, jak i porządna dawka groteskowej przemocy, sprawiły, że obraz Erica Westona trafił na niesławną listę video nasties. W Stanach z kolei potrzebne były konkretne cięcia, aby film załapał się na kategorię wiekową "R". Jeśli więc lubicie konkretną jatkę, to ostatnie kilkanaście minut "Evilspeak" nie powinno sprawić Wam zawodu. Podobnie zresztą, jak cała opowieść: tak jak wspomniałem, to "Carrie" w męskiej wersji z pewnymi dodatkowymi "rozszerzeniami". Nie zawsze są one "mądre", ale jako seans na długi październikowy wieczór, rzecz pasuje jak ulał. Ocena: ****
Tańczyć może każdy. Kiedyś ku uciesze publiki tańczyli Gene Kelly i Fred Astaire. Parę dekad później trendy wyznaczał John Travolta. Potem byli jeszcze m.in. Kevin Bacon i Patrick Swayze. Tańczył niewidomy Al Pacino. Tańczyli "naturszczycy" u Carlosa Saury. Wreszcie, dzisiaj, tańczyć może nie tylko każdy, ale każdy też umie to robić. Lepiej lub gorzej, parafrazując klasyka. Czego dowodem rozliczne talent shows, w których tańczą gospodynie domowe, przebrzmiałe gwiazdki i pies z kulawą nogą, który odkrył jak niewiele potrzeba, aby zostać celebrytą. Zatańczył widzom - tudzież zagrał na nosie - również Gaspar Noé...
Najnowsze dokonanie skandalisty to opowieść o grupie tancerzy, którzy pewnego zimowego wieczoru zbierają się na próbę w opustoszałym budynku szkolnym. Po "potańcówce" przychodzi pora na zapoznanie i relaks przy akompaniamencie muzyki i pod rozluźniającym wpływem ponczu. Mocnego ponczu. Do tego stopnia, że na pewnym etapie wszyscy zdają sobie sprawę, że - tu znów parafraza - "somebody put something in their drinks"...
Zaczyna się więc hulaszczo, ale imprezka z czasem przeradza się w czystej wody (wódy?) koszmar w rytm pulsującej muzyki klubowej. A twórca pamiętnego "Nieodwracalne" bawi się na tej narkotycznej balandze w najlepsze. Po mistrzowsku potęguje napięcie, inscenizuje kolejne sytuacje rodem z bad tripu, pławi się w wisielczym dowcipie. I robi to z lekkością i wdziękiem, których mogłaby mu pozazdrościć czołówka najbardziej wziętych twórców współczesnego kina. Przyznam, że po "Love" miałem pewne obawy, że Noé nie będzie w stanie się powstrzymać i pójdzie dalej w kierunku rozbuchanego stylistycznie, naiwnie idealistycznego, a zarazem pełnego narcyzmu kina "offowego". Tymczasem, "Climax" to pod pewnymi względami swoisty "powrót do korzeni" i prawdopodobnie najbardziej kameralny obraz reżysera. No dobra, "kameralny" może nie jest właściwym określeniem w przypadku twórczości kogoś takiego, jak Argentyńczyk, niemniej jego stroboskopowa orgia zdradza tu wyraźne przebłyski niskiego budżetu, który zaowocował wyśmienitą formą reżysera. Na półtorej godziny seansu składają się w większości rewelacyjnie nakręcone master-shoty, napędzane energią autora i pełnym poświęceniem odtwórców/aktorów.
Jest to przy tym Noé "na luzie": zero "napinania się", zamiast tego żar parkietu i prawda wyzwalana przez substancje psychoaktywne. Żadnego wabika w postaci ciągnącej się w nieskończoność sceny gwałtu analnego czy sekwencji porno w 3D. Owszem, przeciętny widz i tak przez "Climax" zapewne nie przebrnie. Ale też nikt raczej nie chodzi do kina "w ciemno" w tego typu przypadkach. A dla tych, którzy Gaspara lubią i znają, będzie to zapewne najbardziej rozrywkowy spośród jego filmów. Kilka razy dostaniemy z tzw. plaskacza po ryju, bywa naprawdę mocno, ale zasadniczo Noé nigdy jeszcze nie był tak blisko istoty suspensu bez jednoczesnego uciekania się do skrajności, do szoku wycelowanego bezpośrednio w odbiorcę. Dostajemy formę, w którą zapakowana została niczego sobie historia: z gronem różnorodnych postaci, zwrotami akcji, ostrą, napędzaną psychodelikami jazdą i szeregiem ukłonów w kierunku... kina mainstreamowego. Ironicznych, bo ironicznych, ale jednak.
Co znamienne, "Climax" rozpoczyna się od długiej sekwencji castingu. Nagranie z niego odtwarzane jest na ekranie staromodnego dzisiaj "kineskopowca", otoczonego okładkami kaset VHS, mających wskazywać na źródła inspiracji twórcy. Oczywiście, są one dość wybiórcze i bynajmniej nie odnoszą się wszystkie do rzeczonej pozycji, niemniej przekaz jest jasny: hej, jestem spoko gościem i uwielbiam to, co zapewne spora część z Was też hołubi. Ja w tę szczerość Noé'go nigdy nie wątpiłem, a fakt, że jego ostatnie dzieło zbiera praktycznie same entuzjastyczne recenzje, cieszy mnie szczególnie. Tak trzymać! Ocena: *****