10/01/2020

Mio caro assassino (1972)

dir. Tonino Valerii


Tonino Valerii pierwsze kroki za kamerą stawiał jako asystent reżysera, pracując m.in. przy realizacji „Za garść dolarów”. Kiedy sam zasiadł na stołku reżyserskim, jego filmografię także zdominowały spaghetti westerny, z najbardziej bodaj znanym dokonaniem jakim było „My Name is Nobody” z Terence’m Hillem i Henrym Fondą. Okazjonalnie Valerii miał także „skoki w bok”, czego przykładem poliziottesco „Go Gorilla Go” z Fabio Testim czy omawiane tutaj giallo o jakże wdzięcznym tytule „My Dear Killer”.

Jak to zwykle bywa w „żółtym” kinie, wszystko zaczyna się od brutalnego morderstwa, którego ofiarą w tym przypadku pada detektyw ubezpieczeniowy. Przydzielony do sprawy inspektor Luca Peretti (George Hilton) nie ma łatwego zadania, zwłaszcza że wkrótce w okolicy dochodzi do kolejnych zabójstw, które wydają się być ze sobą powiązane. Z czasem policjant nabiera przekonania, że wszystkie one łączą się ze sprawą porwania i zabójstwa sprzed lat…


„Żółć” w wydaniu klasycznym, bo mamy tu i typowo kryminalną zagadkę i tajemniczego mordercę, który konsekwentnie „kasuje” kolejnych potencjalnych świadków swych poczynań. Od barokowych stylizacji na miarę Mario Bavy czy Dario Argento Valerii trzyma się wprawdzie z dala, ale fabularnie to właśnie do kanonicznych dokonań mistrzów jest mu najbliżej. Intryga naszpikowana jest zwrotami akcji, a widz odkrywa kolejne elementy układanki wespół z głównym bohaterem. Wywiedziony z prozy Agathy Christie schemat posiada wprawdzie swoje mankamenty (na upartego łatwo dojść, kto stoi za morderstwami, zwłaszcza gdy w gronie podejrzanych mamy samych szubrawców i ekscentryków), niemniej fabuła skutecznie wciąga – każdy kto lubi dawać wodzić się za nos, powinien być kontent.


W kwestii samych scen zabójstw możemy liczyć na dwa mocniejsze fragmenty. Pierwszym jest już scena otwierająca, w której twórcy raczą nas dekapitacją przy użyciu koparki (!). Drugi przypadek to ten, gdy morderca chwyta za piłę tarczową, by pokiereszować pewna niewiastę – krwawe i efektownie zrealizowane. Reszta „momentów” wypada już niestety dość blado i bez polotu (a czasem i zgoła absurdalnie, jak w scenie duszenia ofiary na ruchliwym dworcu), gwarantuję jednak że dwa wspomniane powyżej zapadają w pamięć.


Aktorsko również jest nieźle: Hilton zdaje egzamin jako prawy (i bystry) glina, a drugi plan – głównie członkowie skłóconej familii – również wypada przyzwoicie, z wisienką w postaci zwyczajowo łajdackiego Williama Bergera. Co do ścieżki Ennio Morricone: cóż, nie są to jego wyżyny, bo podobny motyw stosował w niezliczonej ilości innych gialli, z reguły w lepszym wydaniu. Nie jest ona jednak uzupełnieniem ponurego nastroju, bo takowego tutaj nie uświadczymy, jedynie skromnym dodatkiem do kryminalnej intrygi, która wiedzie pierwsze skrzypce. „My Dear Killer” zdecydowanie skupia się bowiem na detektywistycznej robocie, spychając na bok atmosferę i oniryczne wtręty. Przyziemny więc to okaz gatunku, ale wciąż z satysfakcją.