The Stooges to bodaj "najsłynniejsza" spośród tych kultowych grup, co to nigdy nie odniosły sukcesu, ale ich wpływ na rozwój muzyki popularnej pozostaje niezaprzeczalny. W okresie swojej krótkotrwałej działalności, nagrali zaledwie trzy albumy (plus dwa w trakcie reaktywacji po latach), na ich koncertach częściej słychać było gwizdy, niż oklaski, w miarę upływu lat stawało się jednak oczywiste, że pochodząca z Ann Arbor w Michigan formacja, zaprezentowała na swych nagraniach nowatorskie i wizjonerskie podejście do rocka. Dziś krytyka zalicza ich do kręgu wykonawców proto-punka, prawda jednak jest taka, że w czasach, gdy grupa funkcjonowała, na długo przed Johnnym Rottenem i innymi apologetami, ich twórczość wyprzedzała swoją epokę, nie podlegała jakiejkolwiek kategoryzacji i jako taka, skazana była na niezrozumienie.
Na przestrzeni lat, The Stooges dorobili się kręgu oddanych wielbicieli, nie wychodząc wszak z awangardowej niszy. Należał do nich m.in. młody David Bowie, za którego to sprawą, zespół miał możliwość nagrać "Raw Power", często uznawane za najlepsze i najbardziej dojrzałe dzieło muzyków. Udział w burzliwej karierze grupy persony "kameleona rocka" w dokumencie Jarmuscha jest konsekwentnie tuszowany i tutaj też leży podstawa wszelkich zarzutów odnośnie filmu. Dla miłośnika Stooges, "Gimme Danger" będzie doświadczeniem równie przyjemnym, co przeglądanie albumu rodzinnego. Powtarza się tutaj znane fakty, wiele jednak zostaje przemilczane. Zupełnie tak, jakby "ojciec chrzestny punk rocka", który przez cały seans pozostaje głównym rozmówcą, wolał nie rozgrzebywać zanadto przeszłości. Podróż wspominkowa do przełomu lat 60. i 70., będzie więc barwna i zajmująca, niemniej raczej zachowawcza.
Jim Osterberg jest bajarzem o nieodpartym uroku, błyskotliwym i zabawnym. Zasługi Jarmuscha na polu kina niezależnego są trudne do zaprzeczenia. Tak to chyba już jednak jest, że gdy spotyka się fan ze swoim idolem, to ciężko liczyć, aby padały niewygodne pytania. Iggy zapomina więc, że osobie Bowie'go zawdzięcza nie tylko próbę ratowania tonącego zespołu, ale też całą swoją karierę solową. Przebieg działalności grupy, który de facto polegał na ciągłym pędzie ku autodestrukcji, przedstawiony został z kolei w zgoła ugrzecznionym wydaniu. Niewiele tutaj o słynnych ekscesach pławiącego się w narkotykach i alkoholu kolektywu straceńców. Oczywiście, szukanie taniej sensacji to również żadne wyjście w przypadku próby stworzenia rzetelnego dokumentu, niemniej twórca "Mystery Train" dość stronniczo skupia się przede wszystkim na jasnej stronie legendy. Jakby nie patrzeć, w biografii takiego zestawu oryginałów, jak The Stooges, podobne podejście może nieco dziwić.
Brud, upodlenie, odwyki i ekskrementy - tego u Jarmuscha nie mamy. I kiedy siedzimy w sali kinowej, to owa perspektywa, przyjęty punkt widzenia, nie przeszkadzają. "Gimme Danger" nakręcone i zmontowane zostało z biglem, choć bez zbędnych udziwnień w kwestii formalnej. Ot, archiwalia plus gadające głowy. Rozrywki dostarcza gospodarz najlepszy z możliwych, toteż i o nudzie w trakcie tych stu minut mowy być nie może. Kiedy jednak wracam do domu i nastawiam takie "Fun House", nie mogę oprzeć się wrażeniu, że czegoś w tej opowieści zabrakło. Bo te dźwięki to nie tyle punk, co najczystszy nihilizm zaklęty w nutach. Jarmusch przypomina, że nonkonformizm i postawa "fuck off", wcale nie muszą stać na drodze do sławy i artystycznego spełnienia. Świadomie jednak zapomina dodać, że to bardzo wyboista droga życiowa. Ocena: ****
"What lives that does not live from the death of someone else ?"
W 1987 roku młody niemiecki undergroundowy reżyser Jörg Buttgereit popełnił obraz, który zdaniem wielu jest poważnym pretendentem do miana "najbardziej chorego filmu w dziejach". Mowa rzecz jasna o kultowym i niesławnym "NEKRomantiku", który to obraz zdążył już na przestrzeni lat obrosnąć w legendę. Prawdą jest, że zawarte w będącej przedmiotem poniższej recenzji, sceny raczej nieczęsto spotyka się nawet w najbardziej zdeprawowanych produkcjach gore. Buttgereit dodał jednak do szokującego przekazu specyficzną wrażliwość i duszę, których na próżno szukać w wulgarnych seriach pokroju "August Underground" czy Vomit Gore Trilogy Lucifera Valentine'a.
Zła sława tego omawianej pozycji wynika już z samej tematyki, jaką podejmuje. Jest to historia bowiem pary nekrofilów - Roberta i Betty. On pracuje w firmie zajmującej się usuwaniem zwłok z ulic po wszelkiego rodzaju wypadkach. Dzięki temu może często podkradać ludzkie szczątki i zabierać je do domu, gdzie wraz ze swoją dziewczyną włączają je do swych praktyk seksualnych. Sytuacja komplikuje się, gdy Robert zostaje wyrzucony z pracy, co owocuje dramatycznymi konsekwencjami - Betty porzuca go, a on sam popada w depresję...
"NEKRomantik" obfituje w sceny obcowania ze zgniłymi zwłokami i atrakcje pokroju "kąpieli" we wnętrznościach kota. Ciężko jednak byłoby zdyskredytować fabularny debiut Buttgereita jako jedynie nastawiony na epatowanie tanią makabrą wybryk początkującego filmowca. De facto bowiem jest to jeden z najdziwniejszych, a zarazem najciekawszych horrorów w historii. Tak naprawdę, gdy przyjrzeć się z bliska, trudno nawet nazwać obraz Buttgereita typowym horrorem. Prędzej mamy do czynienia z ironiczną love story, przesiąkniętą specyficznym czarnym humorem, historią którą warto potraktować z przymrużeniem oka. Nie brak ekstremalnych opinii na temat rzeczonej produkcji, jak i na temat stanu psychiki jej twórcy. Nie należy wszak zapominać, że "NEKRomantik" skierowany jest do wąskiej grupy odbiorców. Nie tylko takich, którzy z kinem gore są za pan brat, ale którzy docenią unikalną poetykę opowieści, pełną melancholii i skrywanego pod widokami rozkładających się wspomnień po człowieku piękna.Oczywiście, wielu potencjalnych odbiorców, film Niemca na starcie odrzuci z uwagi na półamatorski sposób realizacji. Strona techniczna pozostawia wiele do życzenia: zdjęcia, montaż wyraźnie zdradzają swój chałupniczy rodowód. Lepiej za to sprawa przedstawia się od strony efektów, które stoją na bardzo przyzwoitym poziomie, zważywszy że mamy do czynienia z produkcją niezależną. Kapitalny jest bez dwóch zdań soundtrack: na przemian kojący i budzący niepokój. Co do aktorstwa to można je określić, delikatnie mówiąc, jako mało profesjonalne, ale na szczęście nie do tego stopnia, aby wpływało ono jakoś szczególnie ujemnie na odbiór fabuły.
Reasumując: każdy fanatyk gore mieć winien "NEKRomantika" zaliczonego (sic!), choćby po to, aby wyrobić sobie własne zdanie. Ja, pomimo niezaprzeczalnych mankamentów dzieła Buttgereita (o czym powyżej), z czystym sercem daję najwyższą notę. Okrutny i poetycki jednocześnie, jest ów film ewenementem w obrębie splatter horroru: drugiego takiego nie znajdziecie. Jest to również bezsprzecznie najambitniejsza próba podejścia do zagadnienia nekrofilii. Może nie tak wycyzelowana, jak młodszy o siedem lat, skądinąd również fascynujący "Aftermath" Nacho Cerdy, niemniej to właśnie w brudzie i nihilistycznym wdzięku, tkwi siła "NEKRomantika". Dla mnie była to miłość od pierwszego wejrzenia: od lat w ścisłym horrorowym top ten .
created by Martin Scorsese, Mick Jagger, Terence Winter, Rich Cohen
Kiedy ogłoszono, że Martin Scorsese i Mick Jagger wyprodukują wspólnie dla HBO serial o biznesie muzycznym lat 70., ekscytacji i rosnącym oczekiwaniom nie było końca. "Vinyl" wystartował na antenie stacji w Walentynki 2016 roku. Pilotażowy odcinek, wyreżyserowany przez samego Scorsese spotkał się z ciepłym przyjęciem krytyki. Jak się okazało, entuzjazmu zdawała się nie podzielać widownia, toteż szefowie cieszącej się poważaniem sieci kablowej, podjęli decyzję o anulowaniu serii wkrótce po zakończeniu pierwszego sezonu w związku z niską oglądalnością.
Co poszło nie tak? Oglądając kolejne odcinki, raczej ciężko to stwierdzić, będąc odbiorcą nastawionym na rozrywkę wysokiej klasy. "Vinyl" to opowiedziana ze swadą, barwna, mięsista opowieść, przywodząca na myśl najlepsze dokonania twórcy "Wilka z Wall Street". Tacy "Chłopcy z ferajny", ciśnie się na usta, tyle że osadzeni w nowojorskim światku branży fonograficznej. Inteligentne, soczyste dialogi, pędząca naprzód akcja, ciekawe postaci, masa świetnej muzyki z okresu i... tony kokainy. Naszym przewodnikiem po tym uniwersum jest Richie (Bobby Cannavale), właściciel wytwórni płytowej American Century Records. Firma, która swego czasu odniosła ogromny sukces i była spełnieniem życiowego marzenia swego twórcy, z czasem stałą się nierentownym reliktem przeszłości. Udziałowcy w spółce decydują o sprzedaży przynoszącego straty interesu niemieckiemu Polygramowi. To jednak dopiero początek historii Richie'go i jego ukochanego dziecka, historii pełnej zwrotów akcji, rock'n'rolla i prawdziwej pasji...
Już przedstawione w pilocie zawiązanie akcji wbija w fotel, nadając ton pozostałym dziewięciu epizodom. Dowiadujemy się wszystkiego, co później będzie nam potrzebne: o dawnym nałogu głównego bohatera, o relacjach panujących w jego firmie, poznajemy The Nasty Bits, kapelę której droga ku sławie będzie jednym z motorów napędowych intrygi. Pojawia się również wątek kryminalny, w którym pobrzmiewają krwawe echa gangsterskich porachunków z pamiętnych dzieł twórcy "Kasyna". Jego charakter pisma wyczuwalny jest w ciągu całego sezonu, można więc powiedzieć, że wreszcie dostaliśmy historię rocka w pigułce od maestro Scorsese. Tempo jest niezawodne, montaż to klasa sama w sobie, podobnie jak zdjęcia i scenografia. Pośród blisko 11 godzin seansu znaleźć można znikomy odsetek pomysłów nietrafionych czy też zbędnych scen, na tyle znikomy, że nie warto się nad nimi rozpisywać. Warto również nadmienić, ze na ekranie udało się doskonale oddać koloryt czasów, co wcale nie jest regułą w przypadku produkcji osadzonych w tamtym okresie: częstokroć reżyserom wydaje się, że wystarczy zasugerować w jakich latach rozgrywa się opowieść i sprawa jest załatwiona. Tutaj jest inaczej: stroje, kostiumy, wystrój wnętrz, samochody, język, wszystko jest żywcem wyjęte z dekadenckich, zatopionych w białym proszku lat 70.
Pierwszorządna jest również obsada, z szeregiem jak najbardziej trafnych decyzji obsadowych. Na pierwszym planie mamy oczywiście Bobby'ego Cannavale'a, na którym spoczywa cały ciężar dramaturgiczny fabuły. Jego Richie to trochę cwaniak i krętacz, ale zarazem naiwny idealista, który po prostu kocha to, co robi. Ćpun i pijak, owszem, ale szczerze kocha swoją żonę Devon (dobra Olivia Wilde). I choć niejednokrotnie jesteśmy świadkami jego postępków, które ciężko byłoby uznać za chwalebne, to przez cały czas szczerze mu kibicujemy, widząc jego oddanie sprawie. Na drugim planie najbardziej zapadają w pamięć: Ray Romano w roli partnera Richie'go w ACR, Ato Essandoh jako były bluesman Lester Grimes oraz zawadiacki James Jagger, syn Micka i Jerry Hall, wcielający się w lidera nihilistycznego bandu Nasty Bits. Mógłbym, rzecz jasna, wymienić przynajmniej jeszcze kilka nazwisk, bo w zasadzie ekipa aktorska nie ma w tym przypadku słabych ogniw (choć można mówić o kilku zgrzytach w kwestii doboru odtwórców do ról "historycznych", jak choćby dziwnie... krępy imitator Davida Bowie), ale szkoda miejsca na wyliczankę w recenzji. Dość powiedzieć: well done!
W takim razie, wracając do początku: co nie zagrało? Chyba jedyną logiczną odpowiedzią na to pytanie jest ta, iż publiki zasiadającej przed telewizorami w dzisiejszych czasach, zwyczajnie nie interesuje archaiczny przemysł muzyczny sprzed czterech dekad. W końcu nastolatki mają dzisiaj swoich idoli i raczej ciężko im wyłuszczyć, jakim cudem niegdyś do wrzenia mógł doprowadzać band stanowiący prototyp wulgarnych Sex Pistols. I cóż w tym niezwykłego, że ktoś ze sceny rzucił słowo "fuck!", dziś to normalka. Prawda jest taka, że rozpieszczony odbiorca pragnie dziś malowniczych intryg "Gry o tron", uwspółcześnionego Sherlocka Holmesa (bo ten oryginalny to już "dziadostwo") i realizmu świata ulicy (ex. "Prawo ulicy"). Mało kto przejmie się losami zapijaczonego i zaćpanego fana gitarowych zgrzytów, bo przecież i sama muzyka nie jest dzisiaj w modzie, ustępując miejsca bitom, samplom i melorecytacjom oraz przeprodukowanym gwiazdkom sezonowym. Ja ze swej strony dziękuję panom Scorsese i Jaggerowi za tę nostalgiczną wyprawę do epoki, gdy o sławie decydowała charyzma z domieszką promocji, a nie beztalencie z przewagą agresywnej reklamy. Dalsze losy Richie'go i American Century, zapewne pozostaną niewiadomą już na zawsze, nad czym można ubolewać, ale można przecież spojrzeć na całą sprawę z drugiej strony: hej, przynajmniej nikt tego nie spieprzy w trzecim, siódmym, dziesiątym sezonie. Bo tych dziesięć odcinków "Vinyla", które otrzymaliśmy, to petarda i kawał "sex, drugs & rock'n'rollowego" splendoru. Fuck yeah, za przeproszeniem! Ocena: *****
Kino niemieckie do tematu II Wojny Światowej - ze zrozumiałych przyczyn - podchodziło przez lata nad wyraz ostrożnie. Obrazem, który miał zmienić ów stan rzeczy i pozwolić choć na chwilę wypiąć dumnie pierś, był "Das Boot". Oparty na książce Lothara-Günthera Buchheima film przedstawia losy załogi U-Boota w trakcie misji na Atlantyku. Dwuipółgodzinny (w zaprezentowanej w 1997 roku "wersji reżyserskiej": ponadtrzygodzinny) epos okazał się być jednym z największych sukcesów komercyjnych i artystycznych w historii RFN, podbijając widownię poza granicami kraju i bijąc przy okazji rekord dla niemieckiego filmu pod względem nominacji do Oscara.
Co ciekawe, pierwotnie dzieło Wolfganga Petersena planowane było jako produkcja amerykańska, a na stanowisko reżysera typowano kilka markowych nazwisk, pośród nich Dona Siegela, najbardziej znanego ze współpracy z Clintem Eastwoodem przy "Brudnym Harry'm". Posadę ostatecznie objął nieznany na Zachodzie Niemiec, dla którego przedsięwzięcie okazało się być przepustką do hollywoodzkiej kariery. Znamiennym jest jednak fakt, iż "Das Boot" pozostaje najlepszym obrazem w dorobku Petersena, który z czasem zaczął rozmieniać talent na drobne w coraz bardziej wystawnych i coraz bardziej miałkich widowiskach.
Tymczasem w "Okręcie" (ani polski, ani anglojęzyczny przekład tytułu nie oddaje dostojnego dramatyzmu brzmienia oryginalnego nazewnictwa) wszystko jest na swoim miejscu. Klaustrofobiczna atmosfera pomaga generować ogromne pokłady napięcia, z kolei szereg wyrazistych postaci decyduje o tym, iż jesteśmy w stanie wczuć się tragizm położenia załogi. Zrealizowana z rozmachem historia odysei łodzi podwodnej "na kraniec obłędu" ("Eine Reise ans Ende des Verstandes", jak dumnie głosiło hasło reklamowe z plakatów), opiera się na stworzonej z pietyzmem scenografii, która jest w swej klasie porównywalna z ponurymi korytarzami Nostromo z "Obcego" Ridleya Scotta. Nominowane do nagrody Akademii dźwięk i montaż wciąż budzą poklask, zwłaszcza w szarpiących nerwy sekwencjach starć podwodnych. Wizja twórcza jest w tym przypadku spójna i przemyślana, dopięta na ostatni guzik.
W warstwie narracyjnej, Petersen stara się być z kolei jak najdalszy od polityki, chwaląc heroizm marynarzy i kreśląc krajobraz spustoszeń, jakie wywołuje w psychice klimat długotrwałej izolacji i życia w stresie. Załoganci są więc zwyczajnymi ludźmi, którzy wessani zostali w wir bezsensownej wojny, na powierzchni kiełkuje zaś karierowiczostwo z nieodzownym "Heil Hitler!", kwitowanym chrząknięciami i ukradkowymi uśmiechami. Idea, aby przybliżyć koszmar morskiej żeglugi przy ciągłym nasłuchu, w atmosferze wiecznego zagrożenia, została dopełniona, owocując unikalnym doznaniem filmowym, z którym amerykańskie wyprawy podwodne pokroju "Polowania na Czerwony Październik" lub "Karmazynowego przypływu", nie mogą się równać. Na uznanie zasługuje również obsada aktorska pod przewodnictwem Jürgena Prochnowa, który swoim występem, podobnie jak reżyser, zapewnił sobie bilet za ocean. Zespół niemieckich odtwórców zapewnia w tym przypadku dodatkowy atut pod względem posmaku autentyzmu, jako że większość aktorów jest kompletnie anonimowa dla przeciętnego odbiorcy spoza RFN.
"Das Boot" cieszy się opinią jednego z najlepszych obrazów wojennych w historii X muzy. To nie lada wyróżnienie, zważywszy, że konkurencja jest spora, a pośród twórców, którzy z tematem brali się bary, mamy nazwiska Stanleya Kubricka, Stevena Spielberga, Francisa Forda Coppoli czy Davida Leana. I choć Petersen ze swą marką sprawdzonego rzemieślnika nijak nie może równać się z wspomnianymi gigantami celuloidowego medium, to "Okrętem" na trwałe zapewnił sobie miejsce w podręcznikach sztuki filmowej. Ocena: *****
Brayden (Sky Elobar) mieszka wraz ze swym ojcem Ronnie'm (Michael St. Michaels). Wspólnie prowadzą rodzinny biznes, oprowadzając turystów po Los Angeles szlakiem miejsc, w których niegdyś przebywały gwiazdy muzyki disco. Pewnego dnia, Brayden poznaje Janet (Elizabeth De Razzo), w której się zakochuje. Związek mężczyzny doprowadza do pogorszenia relacji między ojcem i synem. W tym samym czasie, ten drugi zaczyna podejrzewać, że jego rodzic to tak naprawdę grasujący po okolicy morderca, zwany Oślizgłym Dusicielem...
Debiutancki obraz Jima Hoskinga miał swą premierę na festiwalu Sundance i z miejsca podzielił publikę oraz krytyków. Nic dziwnego, skoro opowieść o zabójcy w formie przebrania używającym grubej warstwy tłuszczu, to dziwactwo o tyle skrajne, co konkretnie obleśne. W krótkich słowach: "The Greasy Strangler" przypomina połączenie wczesnych filmów Johna Watersa z produkcjami Tromy. Dla widzów rozmiłowanych w wytworach złego smaku, będzie to z pewnością nie lada rekomendacja, przeciętnego widza należy jednak przestrzec, aby trzymał się z dala.
Dzieło Hoskinga wystawia de facto odbiorcę na ciężką próbę, przez półtorej godziny konfrontując go z widokiem chodzących nago, grubych i skrajnie nieatrakcyjnych ludzi, niekończącymi się żartami o pierdzeniu i wpędzającymi w zażenowanie dialogami na tematy fekalno-prokreacyjne. Całość zrealizowana została profesjonalnie i pod tym względem ciężko byłoby się o cokolwiek przyczepić do początkującego twórcy. Cóż z tego jednak, skoro reklamowany jako horror/czarna komedia film, ani przez moment nie jest nawet odrobinę zabawny, a z kinem grozy ma tyle wspólnego co martwa kaczka z Supermanem. Reżyser stawia sobie za zadanie szokować widza za wszelką cenę, ale nawet to mu nie za bardzo wychodzi: jego obraz jest może obrzydliwy, ale do takich "Różowych flamingów" i zawartych tam, zdecydowanie zapadających w pamięć scen, mu daleko. Surrealistyczne zadęcie jakoś nie przekonuje, poza tym Hoskingowi brak wyrafinowania w gorszeniu, którym zasłynął Waters.
"The Greasy Strangler" narobił pewnego szumu wśród Internautów za sprawą swego bardzo dosłownego i skądinąd intrygującego trailera, produkt w wersji pełnej jest jednak zgoła męczący i ciężkostrawny. Opatrzony cudacznym, drażniącym uszy soundtrackiem zestaw absurdalnych pomysłów przypomina oglądanie głupawych wyczynów z "Jackassa". Oczywiście, wszystko jest kwestią gustu, jeśli więc uznajecie za komiczne, obserwowanie sprośnego starca biegającego z przyklejonym do krocza wielkim sztucznym penisem, to jest wielce prawdopodobne, że to właściwy adres. Ocena: *½
Okres świetności w reżyserskiej karierze Sama Peckinpaha przypada na lata 1969 - 1973. Wtedy to powstały tak pamiętne tytuły, jak "Dzika banda", "Ucieczka gangstera" czy "Pat Garrett i Billy Kid". Swoistym zwieńczeniem i zarazem podsumowaniem dla tego etapu jest "Przynieście mi głowę Alfredo Garcii". Nakręcony przy skromnym budżecie film poniósł w kinach finansową klęskę, stając się symbolem nadciągającej niełaski, w jaką popaść miał reżyser w filmowych kręgach.
Zrealizowany w całości w meksykańskich plenerach obraz opowiada historię Benny'ego (Warren Oates), zapijaczonego gringo, który odnalazł swoją przystań jako pianista w jednej ze spelunek w Mexico City. Tam też los styka go z dwójką łowców głów, którzy poszukują Alfredo Garcii, notorycznego uwodziciela, który był na tyle nierozsądny, aby zapłodnić córkę niejakiego "El Jefe" (Emilio Fernández). Za głowę bawidamka wyznaczona zostaje okrągła suma miliona dolarów, a traf chce, że Benny może wiedzieć co nieco na temat miejsca jego pobytu...
"Alfredo Garcia" to pod wieloma względami opus magnum "Krwawego Sama": sam twórca twierdził, iż był to jedyny spośród jego filmów, który ujrzał światło dzienne w zamierzonym przez niego samego kształcie. W momencie premiery obraz spotkał się z druzgocącymi ocenami krytyki i niechęcią ze strony publiczności, po latach dorobił się jednak statusu dzieła kultowego. De facto, zawiera on w sobie wszystkie najważniejsze motywy przewijające się w twórczości reżysera "Nędznych psów", podobnie jak w skondensowanej formie prezentuje najbardziej charakterystyczne dla jego stylu elementy.
Ta nihilistyczna w wymowie ballada odznacza się deliryczną atmosferą, jaką znamy choćby ze wspomnianej "Dzikiej bandy", dzięki czemu świat przedstawiony jawi się jako upiorne miejsce, nasiąknięta tequilą kloaka, gdzie nie istnieją żadne świętości, a ludzkie życie warte jest mniej niż schadzka z roznoszącą zarazę dziwką. Pośrodku tego deprymującego krajobrazu mamy tytułową głowę: utytłane w kurzu i brudzie zawiniątko otoczone rojem much, koszmarne trofeum cmentarnej hieny. Czarny humor idzie w paradzie z nastrojem beznadziei, a kumulowane napięcie znajduje ujście w wybuchach efektownej, celebrowanej w zwolnionych ujęciach przemocy.
Ciekawostką jest fakt, że niedocenione zrazu "Przynieście mi głowę Alfredo Garcii" trafiło nawet na listę pięćdziesięciu najgorszych filmów wszech czasów, skompilowaną w 1978 roku przez Harry'ego Medveda i Randy Dreyfussa. Z drugiej strony nie brak w kulturze masowej licznych hołdów składanych tworowi Peckinpaha, jego echa znajdziemy także w składowych języka filmowego twórców pokroju Quentina Tarantino czy Davida Lyncha. Koniec końców, ukryta pod płaszczykiem formuły kina gwałtu, fatalistyczna filozofia "Krwawego Sama" odnalazła należne jej szacunek i poklask. Krętymi ścieżkami podąża sprawiedliwość dziejowa.
Na początku lutego 2016 roku, The Rolling Stones ruszyli w dwumiesięczną trasę po Ameryce Środkowej i Południowej, której zwieńczeniem był darmowy koncert w Hawanie, na którym zgromadziło się ponoć 1 200 000 widzów. Wespół z wizytą na Kubie prezydenta Obamy, oba te wydarzenia zwiastują odprężenie w stosunkach ze światem zachodnim kraju, w którym jeszcze do niedawna panował opresyjny reżim Fidela Castro. "The Rolling Stones Olé Olé Olé!" dokumentuje historyczne tournee, stanowiąc jednocześnie jawny dowód wyjątkowości najdłużej grającego zespołu w historii rock'n'rolla.
Obraz Paula Dugdale'a nie jest stricte filmem koncertowym, choć muzyka grupy jest w nim obecna praktycznie przez cały czas. Na dokument składają się zdjęcia zza kulis, materiały z ulic miast znajdujących się na trasie oraz wypowiedzi fanów, świadczące o wpływie, jaki muzyka Jaggera, Richardsa i spółki wywarła na światową kulturę w trakcie ponad pięćdziesięcioletniej kariery. Na samej Kubie, Stonesi utożsamiani są wciąż z buntem i nonkonformizmem, jak miało to miejsce w latach 60. i 70. na Wyspach i w Stanach Zjednoczonych, gdy zespół wciąż jeszcze prowokował, na moment przed tym, jak rockowy show przemienił się w gigantyczną machinę do zarabiania pieniędzy.
Obraz słynnego bandu, jaki wyjawia się z obrazu, jest być może nieco nazbyt wyidealizowany. Członkowie grupy sprawiają wrażenie szczęśliwej rodziny, czemu przeczyć może choćby autobiografia Richardsa, w której zwierza się on, iż od lat nawet nie przyszło mu do głowy, by zajrzeć do garderoby wokalisty. Ciężko się jednak dziwić, że po trosze mamy do czynienia z laurką, zważywszy, iż dokument powstał na zamówienie samych Stonesów i sygnowany jest przez ich firmę produkcyjną. Zamiast kontrowersji, dostajemy takie smaczki, jak duet Jagger/Richards wykonujący wspólnie "Honky Tonk Women" w trakcie chwil przeznaczonych na odpoczynek. W idyllicznej scenie przedstawiającej "glimmer twins" radujących się muzyką jest coś ujmującego, co sprawi, iż niejednemu zakręci się łza w oku.
Kolektyw, który dał światu takie niezapomniane przeboje, jak "Satisfaction" czy "Sympathy for the Devil", wciąż nie zamierza schodzić ze sceny, a witalność jego członków zakrawa wręcz na cud. "Olé Olé Olé!: A Trip Across Latin America" razem z wydanym 2 grudnia albumem "Blue & Lonesome" to prezent od zespołu dla fanów i zarazem jasny sygnał, że ekipa w dalszym ciągu nie bierze pod uwagę emerytury. Ocena: ****
W latach 70. i 80., Włosi spokojnie uchodzić mogli za niechlubnych liderów eurotrashu. Gdzie indziej wszak, jak nie na Półwyspie Apenińskim, masowo powstawały produkcje spod znaku nazisploitation. I gdzie indziej jak nie w kraju pasty, modne były wszelkiego rodzaju przeróbki i nieoficjalne "kontynuacje" hitów zza Atlantyku. Obie te cechy: obskurność i moralną ambiwalencję kina eksploatacji oraz skłonność do kradzieży nośnych patentów, łączy w sobie obraz Aldo Lado "L'ultimo treno della notte", znany również pod anglojęzycznymi tytułami "Night Train Murders" i "Last Stop on the Night Train".
Na początku filmu poznajemy dwie młode dziewczyny, które w okresie świątecznym jadą w odwiedziny do rodziców jednej z nich. Wsiadają do nocnego pociągu w Monachium, ze stacją docelową w Weronie. Podczas podróży napotykają na swej drodze parę opryszków, do których wkrótce dołącza poszukująca mocnych wrażeń przedstawicielka klasy średniej. Towarzystwo wulgarnych typów i nimfomanki w przebraniu damy szybko zaczyna doskwierać nieprzywykłym do ekscesów i rozwiązłości dziewcząt, toteż z ulgą przesiadają się do innego pociągu w trakcie wymuszonego postoju w Innsbrucku. Jak się niebawem okazuje, uciążliwe trio wpadło na podobny pomysł i szybko dołącza do bezbronnych podróżniczek w ich przedziale, by zgotować im prawdziwy koszmar...
Obraz Lado często określany bywa jako "włoska odpowiedź" na "Last House on the Left". Porzucając eufemizmy, śmiało można stwierdzić, że "L'ultimo treno della notte" to bezczelna podróbka kontrowersyjnego horroru Wesa Cravena. Włoch podbiera od twórcy "Koszmaru z ulicy Wiązów" (który z kolei czerpał z bergmanowskiego "Źródła") cały schemat fabularny, w kwestii znaczących zmian ograniczając się do osadzenia dużej części akcji na pokładzie pociągu. Mamy więc klasyczną strukturę spod znaku rape & revenge oraz szereg szokujących zabiegów. Po prawdzie, ze względu na swą budzącą dyskomfort zawartość, "Night Train Murders" samo doczekało się podobnie złej sławy (choć o mniejszym zasięgu), jak jego amerykański pierwowzór. Sceny gwałtów i przemocy nie są być może nazbyt obrazowe jak na dzisiejsze standardy, wystarcza jednak, to co Ladu sugeruje lub trzyma poza kadrem, aby zmącić dobre samopoczucie widza. Wystarczyło w każdym razie brytyjskim cenzorom, którzy odmówili wpuszczenia filmu na ekrany kin na Wyspach w 1976 roku, a niecałą dekadę później wciągnęli tytuł na listę "video nasties".
Bezmyślne okrucieństwo, tortury psychiczne i mechanicznie wałkowany motyw zemsty to słowa klucze w przypadku omawianej pozycji. W scenariuszu nie brakuje mało logicznych czy wręcz naciąganych sytuacji, utyka też w wielu momentach aktorstwo. Oddać trzeba jednak reżyserowi, że przy całej wtórności tematu, udało mu się wycisnąć z historii całkiem sporą dawkę napięcia, ze szczególnym uwzględnieniem właściwego punktu kulminacyjnego pod postacią popisów bestialstwa w przedziale ekspresu. Następująca później wendetta nie jest już tak emocjonująca i stanowi obowiązkowy punkt programu, który spreparowany został bez wyobraźni i oznak większego polotu.
Pomimo, że pozbawiony oryginalności i otwarcie cyniczny w swym eksploatacyjnym charakterze, "L'ultimo treno della notte" z pewnością znajdzie amatorów pośród wielbicieli europejskiej ekstremy z czasów, gdy termin "plagiat" był zaledwie pustym frazesem. Jest tu wystarczająco dużo atrakcji, aby przyspieszyć bicie serca każdego fana zakazanego kina, a realizacyjna bezceremonialność oraz ścieżka dźwiękowa autorstwa Ennio Morricone, dodają tej nieprzyzwoitej próbie zarobku tanim kosztem atrakcyjności. Brudny i zgoła nieprzyjemny, ale przecież o to właśnie chodziło w całym tym europejskim burdelu. Ocena: **½
Istnieje wiele przykładów filmów, które odniosły sukces nie tylko pomimo nieprzychylności ze strony krytyki, ale i początkowej niechęci publiczności. Za doskonały przykład posłużyć może "9 1/2 tygodnia", klasyczny już tytuł w reżyserii Adriana Lyne'a, odrzucony zrazu przez widzów w amerykańskich kinach. Ogromne powodzenie zyskał dopiero za granicami Stanów Zjednoczonych (m.in. w Australii i Europie), by następnie szturmem wziąć rynek wideo i przez długie lata pozostać w awangardzie wytrawnej erotyki.
Oparty na częściowo autobiograficznej książce Elizabeth McNeill, film przybliża losy atrakcyjnej rozwódki, pracownicy nowojorskiej galerii sztuki Elizabeth McGraw (Kim Basinger), która wdaje się w niebezpieczny romans z tajemniczym Johnem Grayem (Mickey Rourke). Przystojny, obdarzony szelmowskim uśmiechem mężczyzna odkrywa przed nią świat nieznanych jej dotąd uciech. Z czasem ich specyficzna relacja nabiera mrocznego wydźwięku, wraz z tym jak przekraczane są kolejne granice, a uczucie kochanka staje się coraz bardziej zaborcze...
W tej opowieści o Pigmalionie alkowy wyraźnie pobrzmiewają echa skandalizującego "Ostatniego tanga w Paryżu", gdzie seksualna relacja pomiędzy młodą kobietą a wdowcem w średnim wieku wiodła prosto ku destrukcji. Ciężko jednak nie spostrzec, że dzieło Lyne'a to jedynie uboższa, spłycona wersja filmu Bertolucciego. Psychologię zastępuje więc perwersja w wydaniu soft (zapomnijcie o maśle), a obskurny wymiar wyjałowionego z uczuć aktu kopulacji - zmysłowość na miarę lat 80. XX wieku. "9 1/2 tygodnia" niesie ze sobą wszelkie wady i pozytywy, jakie cechowały kino amerykańskie tego okresu: powierzchowność w ujęciu problematyki, z jaką się boryka, wizualne rozpasanie wyniesione wprost z nowego medium, jakim były muzyczne wideoklipy, przyciężki dowcip i znaczny stopień umowności świata przedstawionego.
Co twórcy nakręconego trzy lata wcześniej hitu "Flashdance" oddać z pewnością należy, to fakt, że na stylizacji zna się jak mało kto. Dzięki temu nie tylko zgrabnie unika wulgarności, ale i czyni z clou programu, którym są sceny erotyczne, małe perełki. Dopieszczone, starannie oświetlone kadry są niczym balsam dla oczu: rozegrane w błękitach, zręcznie wykorzystujące grę cieniem, ujmują swym eterycznym charakterem. W tle zaś pobrzmiewają popowe hity dekady od Duran Duran, Bryana Ferry'ego, Eurythmics i Joe Cockera (pamiętny striptiz do "You Can Leave Your Hat On").
Również dobór odtwórców głównych ról uznać wypada za wysoce fortunny: ponętne kształty i naturalny wdzięk Basinger,w połączeniu z charyzmą i nonszalancją Rourke'a tworzą mieszankę wybuchową, która pozwoliła uczynić z tych dwojga symbole seksu swoich czasów.
Niestety, o ile zarówno strona plastyczna, jak i niezastąpiona w takich przypadkach aktorska chemia są zapowiedzią gorących doznań, o tyle w najwyższym stopniu zawodzi treść. Błaha historyjka o obdarzonej figurą Wenus cnotce, która przechodzi przez piekielną inicjację w ramionach drapieżnego Adonisa z Wall Street, na milę zalatuje romansem sprokurowanym ku uciesze gospodyń domowych. Jako przypowieść o owej mitycznej, ciemnej stronie pożądania, obraz Lyne'a się nie sprawdza: tego akurat uchwycić na ekranie się nie udało.
Obraz Stephena Woolleya opowiada o ostatnich trzech miesiącach z życia Briana Jonesa, gitarzysty i założyciela The Rolling Stones, który 3 lipca 1969 roku został znaleziony martwy w basenie na terenie swej posiadłości. Film skupia się na relacjach pomiędzy Jonesem, a zatrudnionym przez niego Frankiem Thorogoodem i stawia tezę, jakoby to właśnie ten ostatni był sprawcą zagadkowej śmierci muzyka, oficjalnie uznanej za nieszczęśliwy wypadek. Twórcy opierali się na przedśmiertnym wyznaniu samego Thorogooda, jak też kilku książkach dotykających tego tematu, m.in. "Paint It Black" Geoffreya Giuliano i "The Murder Of Brian Jones" Anny Wolin.
Opowieść rozpoczyna się od sceny ukazującej utopionego Jonesa (Leo Gregory), po czym akcja cofa się trzy miesiące wstecz, aby ukazać wydarzenia, które doprowadziły do tej tragedii. Do posiadłości upadłego i odizolowanego od świata rockmana przybywa budowlaniec Frank (Paddy Considine), aby wyremontować jego rezydencję. Z czasem Brian zaprzyjaźnia się ze swym pracownikiem i w pewien sposób przywiązuje do niego. Ich relacja jest jednak dosyć specyficzna, podszyta tonami sadyzmu: Jones upokarza i kpi ze swego pracownika, ten zaś kumuluje w sobie złość i frustrację wynikłe z pogardliwego traktowania. Pomimo tego związek pomiędzy nimi zacieśnia się - Frank w pewien sposób stara się roztoczyć opiekę nad muzykiem, który z kolei wciąga go do dekadenckiego świata używek i grzesznych uciech...
To, czego w "Stoned" brakuje najbardziej, to głębsze ukazanie relacji pomiędzy Jonesem, a poszczególnymi członkami zespołu - widz nie dowiaduje się na ten temat praktycznie niczego. Znajdziemy tutaj sporo retrospekcji, w których ukazano początki Stonesów, burzliwą przeszłość bohatera czy jego związek z Anitą Pallenberg, ale to wydaje się niewystarczające. Nawet przyjaźń z Keithem Richardsem i późniejsze oziębienie stosunków ze względu na dziewczynę zostały jedynie lekko zarysowane. Poza tym jednak jest to bardzo przyzwoita robota, stąd też dziwić mogą liczne krytyczne opinie recenzentów, które towarzyszyły premierze. Szkoda, albowiem rzecz jest wciągająca, sprawnie i z polotem opowiedziana. Na plus należy zapisać zręcznie wystylizowane zdjęcia, które cieszą oko, dobre aktorstwo większości odtwórców ról (przede wszystkim dwójki głównych antagonistów - Gregory'ego i Considine'a), a także muzykę. Pojawił się zarzut, że na ścieżce dźwiękowej zabrakło muzyki samych Stonesów i zapewne należy zapisać to na minus, ale spokojnie można też przymknąć oko na ów mankament, nie brak tu bowiem naprawdę dobrych rockowych kawałków z okresu (i nie tylko - w pewnym momencie pojawiają się nawet The White Stripes z coverem "Stop Breaking Down").
Zapewne niektórzy mogliby uznać "Stoned" za obraz hołdujący teoriom spiskowym (w końcu do dziś śmierć Jonesa owiana jest tajemnicą), a tym samym za żerujący na taniej sensacji. Osobiście jestem jednak zdania, że obraz Woolleya to pozycja dużej mierze niedoceniona: mamy do czynienia z jednym z ciekawszych filmów z półki "biografie muzyków" powstałych po 2000 roku. Może nie jest to dzieło na miarę choćby głośnego "The Doors" Olivera Stone'a, ale z pewnością propozycja godna uwagi. Ja ze swej strony mogę jedynie powiedzieć, że jestem jestem bliski SATYSFAKCJI i gorąco polecam - zwłaszcza fanom najdłużej grającego zespołu rockowego na świecie.
Mary (Naomi Watts) jest dziecięcą psycholożką. Kobieta mieszka wraz ze swym sparaliżowanym pasierbem (Charlie Heaton) w położonym na odludziu domu, gdzie prowadzi również prywatną praktykę. Pewnego dnia znajduje w garażu jednego ze swych małoletnich podopiecznych, który właśnie uciekł od rodziny zastępczej. Mary roztacza nad nim opiekę, jednak wkrótce chłopiec znika. W związku z zapowiadaną w regionie śnieżycą, pani psycholog dokłada starań, aby odnaleźć malca. W tym samym czasie, w jej domu zaczyna dochodzić do dziwnych, niewytłumaczalnych zjawisk...
Farren Blackburn zdobywał szlify przy bijących rekordy popularności seriach pokroju "Doktora Who", "Luthera" czy netfliksowego "Daredevila". "Shut In" to zaledwie drugi pełnometrażowy film w jego karierze, widać jednak po nim, że reżyser sprawdza się być może jako rzemieślnik wcielający w czyn odgórnie zaplanowaną wizję, jako twórca samodzielny ma jednak rękę cokolwiek ciężką. Począwszy od pierwszych scen, widzimy, że coś tu nie gra. Widok siedzącej nad jeziorem Watts, która na ekranie smartfona ogląda audiowizualny skrót z życia przybranego syna, budzi mimowolny śmiech. Potem jest już tylko gorzej: opowiedziana bez polotu soap opera z samotną opiekunką, którą targają rozterki (warto czy nie warto opiekować się unieruchomionym na wózku inwalidzkim nastolatkiem) z czasem przeistacza się w skompilowany z szeregu klisz dreszczowiec (horror?).
Nawiedzony dom, w dodatku odcięty od świata zewnętrznego - brzmi znajomo, jednak w rękach doświadczonego twórcy z wizją, ten banał teoretycznie mógłby jeszcze wypalić. Blackburn tymczasem nie ma żadnej wizji, on tylko odklepuje kolejne punkty z listy "jak tanimi środkami postraszyć widza". Mamy więc wyskakujące zza rogu szopy pracze i inne, urągające inteligencji widza jump-scenes, mamy nocne koszmary z dziećmi w roli głównej (dzieci=creepy!) oraz powoli popadającą w obłęd bohaterkę. Kluczowy zwrot akcji przywodzi zaś na myśl jedyny pamiętny gag z drugiej części "Głupiego i głupszego", toteż i on, siłą rzeczy, wywołać musi szyderczy, bezlitosny rechot. Jak by tego było mało, scenarzystka wespół z dyrygentem całego przedsięwzięcia, mnożą absurdy i pozostają konsekwentni w swej niekonsekwencji. Mroźna sceneria Nowej Anglii pozostaje praktycznie niewykorzystana: przez cały seans wspomina się o zbliżającej się zamieci, ta jednak nie nadchodzi. Zamiast niej, w środku zimy, pośród wielkich zasp śniegu, rozpętuje się... burza z deszczem. Podobnych idiotyzmów tutaj nie brak, a ich wyliczanie dostarcza prawdziwie perwersyjnej rozkoszy, nie zamierzam jednak psuć przyjemności innym masochistom, którzy zdecydują się zmierzyć z dziełem Blackburna.
Kto i pod wpływem jakich środków zmieniających świadomość, zdecydował się wprowadzić "Osaczoną" na ekrany kin, pozostaje tajemnicą. Żadnej tajemnicy nie znajdziemy niestety w samym filmie, zrealizowanym po przysłowiowych "łebkach", do bólu schematycznym i na domiar złego, źle zagranym. Watts stara się nadać jakiegoś wyrazu swej rozlazłej, nieciekawej postaci, przegrywa jednak sromotnie w starciu z mieliznami scenariusza. Partnerujący jej Heaton jest tak groteskowo przerysowany, że spokojnie mógłby konkurować do Złotej Maliny w kategorii "najbardziej żałosny czarny charakter", co powinno dać do myślenia jury tego niechlubnego trofeum nad opcją wprowadzenia odpowiedniego wariantu nagrody. Z zestawu aktorskiego najlepiej wypada dziesięcioletni Jacob Tremblay, który wciela się w głuchoniemego pacjenta Mary... "Osaczona" spokojnie może pretendować do miana "so bad, it's good", choć mnie osobiście odstręczał cyniczny sposób, w jaki twórcy przedsięwzięcia obrażają odbiorcę. Tylko dla odważnych i wytrzymałych na wysokie stężenia głupoty. Ocena: *