Kino eksploatacji pierwsze kroki stawiało jeszcze w latach 30. Trzy dekady później, pośród kulturowo-politycznego zamętu, idea kręcenia rozpustnych filmowych orgii za grosze, wreszcie mogła rozwinąć skrzydła. Prawdziwy rozkwit, eksploatacyjna rozrywka przeżyła już po zmierzchu Lata Miłości, w latach 70., kiedy to niczym grzyby po deszczu wyrastały kina samochodowe, wyspecjalizowane w grindhouse-owych produkcjach.
Nieprzyzwoitych, gorszących golizną, seksem i przemocą tytułów z tego okresu mamy na pęczki. Zdecydowana większość z nich nie jest warta nawet wzruszenia ramion, choć zdarzają się pojedyncze perełki. Jakiś czas temu, za skromną kwotę, nabyłem w jednym ze sklepów internetowych wydanie 8 "Drive-In Classics" na DVD. Ufając intuicyjnie słuszności osądu dystrybutora, postanowiłem nie kombinować i na start wziąłem pierwszy lepszy z brzegu okaz, nader niewinnie zatytułowany "Trip with the Teacher".
Obraz Earla Bartona to thriller, zdradzający wyraźne inspiracje "Ostatnim domem po lewej" i "Teksańską masakrą piłą mechaniczną". Mamy więc grupkę podróżników, składającą się z czwórki nastolatek, ich opiekunki oraz kierowcy. Cała szóstka podróżuje vanem przez pustynne odludzia. W pewnym momencie, ich auto ulega awarii (to dopiero niespodzianka!), a nieopierzeni turyści zmuszeni są podporządkować się dwóm motocyklistom...
Jak na standardy grindhouse'owych double feature, "Trip with the Teacher" prezentuje się całkiem nieźle. Oczywiście, nie sposób porównywać go z wymienionymi powyżej kamieniami milowymi horroru, które pomimo upływu lat wciąż robią ogromne wrażenie. Jest to jednak przyzwoicie zrealizowany, niskobudżetowy dreszczowiec, który niejedną niewiastę musiał skłonić do mocniejszego wtulania się w ramiona partnera na przednim (lub tylnim) siedzeniu krążownika szos. Sceny psychicznego i fizycznego terroru, jakim poddawane są bezbronne dziewczęta, wypadają całkiem przekonująco, choć bywa też że scenariusz pokłada zbyt wielkie zaufanie w bierność ofiar.
Największym atutem tej piekielnej przejażdżki, okazuje się być występ Zalmana Kinga. Późniejszy twórca "Dzikiej orchidei", swe pierwsze kroki stawiał jako aktor w telewizji oraz w kinie niezależnym. Jako psychopata Al, dominujący nad swoim bratem gwałciciel i morderca, ten niespecjalnie utalentowany reżyser, tworzy zapadający w pamięć, sugestywny portret pozbawionego hamulców potwora w ludzkiej skórze. Reszta obsady zdecydowanie ustępuje mu miejsca, nie ulega wszak wątpliwości, że tego typu popisowa rola to prawdziwy skarb w przypadku groszowego przedsięwzięcia spoza mainstreamu.
"Trip..." ucieszy wytrawnych koneserów eksploatacyjnej brei. Nie jest tak ponury i gwałtowny, jak wielu spośród jego "rówieśników", niemniej półtorej godziny upływa szybko i bezboleśnie. Jest wyrazisty szwarccharakter, grupa nastolatek w opałach, nieco napięcia, a i klimat też niczego sobie. Ocena: ***
W połowie lat 90., w czasach zmierzchu VHS, Wes Craven postanowił pomóc swemu synowi w karierze i objąć patronat nad adaptacją scenariusza pociechy. "Mind Ripper", trafił najpierw na antenę prywatnej sieci HBO, a niedługo potem zadebiutował na rynku video. Dystrybutor najwyraźniej wyszedł z założenia, że użycie nazwiska "Craven" na okładce nie wystarczy, toteż zastosował sprytną sztuczkę i opatrzył obraz tytułem "The Hills Have Eyes III". Podczepianie marnych produkcji pod znane franczyzy, to zabieg niegdyś powszechny, bardzo chętnie stosowany zwłaszcza przez Włochów, którzy masowo płodzili w latach 70. i 80. tanie pseudo-sequele hollywoodzkich hitów. W tym akurat przypadku, bezpośrednim łącznikiem jest nazwisko producenta wykonawczego. Nie zmienia to wszak faktu, że omawiana pozycja nie ma żadnego związku z głośną serią.
Skojarzenia z kultowym horrorem z 1977 roku, może budzić samo miejsce akcji: pustynia w Nowym Meksyku (?), gdzie znajduje się tajny ośrodek badawczy amerykańskiego Rządu. Zatrudnieni z nim naukowcy, pracują nad stworzeniem superczłowieka. Używają do tego celu znalezionego pośród piasków nieboszczyka. Przywrócony do życia trup okazuje się być zwichrowaną istotą, która pragnie tylko jednego: zniszczyć swych twórców...
Inspiracje "Frankensteinem" jak najbardziej czytelne, choć akurat tym razem mamy do czynienia z jednym z tych wypadków, gdy bezrefleksyjne wymienianie powieści Mary Shelley jako źródła natchnienia, stanowi rodzaj świętokradztwa. "Mind Ripper" (aka "The Outpost" aka "The Hills Have Eyes III") to typowy przykład kina klasy C., które przez cały okres świetności kaset VHS, święciło triumfy w osiedlowych wypożyczalniach. Marna, pełna nonsensownych rozwiązań fabuła, kiepskie aktorstwo (ok, Lance Henriksen to Lance Henriksen, ale cała reszta kolokwialnie ujmując "ssie"), czerstwe dialogi i żałosne "efekty specjalne" czynią z filmu Joe Gaytona świetny przykład na to, iż kiedyś naprawdę niewiele trzeba było, aby widz w napięciu śledził najbardziej nawet wtórną i głupiutką fabułę. Sam jako dzieciak, nie raz dałem złapać się na podobny haczyk i przez długie lata byłem święcie przekonany, iż na ten przykład taki "Amerykański Ninja" to kawał świetnego kina akcji. Cóż, czas weryfikuje wiele osądów.
Żeby nie było, że wyłącznie narzekam: samozwańcze "Wzgórza mają oczy 3" odznaczają się ponurą atmosferą, która dodaje całości chropawego uroku. Nawet kiedy z pantałyku próbują zbić widza nieśmieszne wtręty o charakterze "humorystycznym", klimat jest ciężki i gęsty. Im dalej jednak, tym większe znużenie ogarnia, bo scenariusz wykorzystuje praktycznie każdą możliwą kliszę gatunkową, a frajda z tej na poły amatorskiej próby sprostania legendzie własnego nazwiska jest minimalna. Ciekawostką z kolei fakt, iż ów wytwór czystego nepotyzmu, doczekał się niedawno wydania na Blu-Ray. Dystrybutor Code Red DVD, postanowił wrócić do dziwnych praktyk z czasów ekspansji wynalazku o nazwie direct-to-video i z dumą obwieszcza na okładce swego wydania, iż o to mamy do czynienia z kontynuacją dyptyku Cravena seniora. Historia lubi się powtarzać? Ocena: **
Podczas, gdy filmowe uniwersum Marvela rozrasta się w zastraszającym tempie, będąc na półmetku tzw. "Fazy III", DC Comics niezdarnie próbuje nadgonić stracony czas, wypuszczając kolejne filmy mające tworzyć podwaliny dla późniejszej ekspansji. Póki co, wieści z obozu Warner Bros. nie napawają optymizmem: po chybionym "Batman v Superman: Dawn of Justice", wielkimi krokami zbliża się pierwsza odsłona "Justice of League". Fakt, że ze stanowiska reżysera tej produkcji ustąpił niedawno Zack Snyder, dla wielu odchodząc w niesławie, zwiastuje kolejne problemy. Projekt "The Batman" z Benem Affleckiem znajduje się w rozsypce. W międzyczasie, fani otrzymali również długo wyczekiwaną "Wonder Woman", która miała szansę przynajmniej częściowo zmyć dotychczasowe grzechy studia. Czy tak też stało się w istocie?
Każdy, kto choć trochę interesuje się amerykańskimi komiksami o superbohaterach, z pewnością zna genezę tej postaci. Dla reszty jednak krótkie streszczenie: oto mamy zamieszkaną przez plemię wojowniczych Amazonek wyspę o nazwie Themyscira. Kobiety żyją sobie na niej w błogiej atmosferze dyscypliny i pokoju. Aż tu nagle, krach!, na ukrytą przed oczami śmiertelników wysepkę, trafia rozbitek. To major Trevor (Chris Pine), szpieg walczący po stronie wojsk Ententy z Niemcami. Tak oto, córka królowej Hipolity (Connie Nielsen), obdarzona mocami nadanymi jej przez samego Zeusa, Diana Prince (Gal Gadot), odkrywa prawdę o targanym konfliktami świecie zewnętrznym. Piękna i nieustraszona potomkini tronu, decyduje się towarzyszyć żołnierzowi w podróży do Londynu i pomóc w zakończeniu Wielkiej Wojny...
Gwoli ścisłości, Wonder Woman w pierwotnej wersji, walczyła u boku aliantów z nazistami, nie z armią Kaisera. Kto wie, być może twórcy stwierdzili, że lepiej nie narażać się niepotrzebnie na kontrowersje, świecąc widzom po oczach swastykami, wybrali więc przysłowiowe "mniejsze zło". Cała reszta w miarę wiernie trzyma się oryginalnego konceptu postaci (choć i tu znajdzie się pewne novum, dotyczące pochodzenia bohaterki), w skondensowanej, dwuipółgodzinnej formie wysokobudżetowego widowiska oferując wstęp do przygód jednej z założycielek Ligi Sprawiedliwości.
W kwestii nadziei pokładanych w feministycznej wersji herosa w trykotach, z przykrością muszę skonstatować, iż ta jaskółka wiosny nie uczyni. Film Patty Jenkins w dużej mierze powiela grzechy wcześniejszych produkcji ze stajni DC: pełnej powagi nie są w stanie rozładować powtykane tu i ówdzie, żarty z brodą, po rozbudowanej ekspozycji następuje rozbuchana rozwałka, dyrygowana przez średnio uzdolnionych speców od CGI. Lejący się z ekranu patos ma prawo doprowadzić co mniej odpornych widzów do wstrząsu anafilaktycznego, postaci są jednowymiarowe, czarny charakter - nieciekawy. Trzeba wszak oddać sprawiedliwość, że "WW" nie jest tak chaotyczna i niekonsekwentna jak wspomniany "Batman v Superman", a i poziom nadęcia jest tu mniejszy niż chociażby w takim "Człowieku ze Stali". Można więc mówić o pewnym kroku naprzód, choć wciąż włodarze z wytwórni wydają się być przeświadczeni, że tym, co zapewnia blockbusterowi sukces, jest podniosła muzyka Hansa Zimmera oraz przeciągana ponad miarę, finałowa konfrontacja, zdominowana przez apokaliptyczne tony (czyt. duuużo ognia!).
Co się zaś tyczy samej bohaterki tytułowej, to śmiało można stwierdzić, że stanowi ona idealną partię dla swego kolegi po fachu z planety Krypton. Egzotyczna uroda Gadot może stanowić pewien wabik, nie ma się jednak co okłamywać: jest równie nijaka i bezpłciowa jak kosmiczny harcerz Henry Cavill. Pod względem uroku osobistego i ekranowej charyzmy, przegrywa ze swoja poprzedniczką, Lyndą Carter, w przedbiegach. I to jest chyba właśnie największy, obok braku dystansu, grzech uniwersum DC: podczas gdy Marvel stara się w choćby nikłym stopniu rozbudowywać postaci pod względem motywacji i rysu psychologicznego, ich konkurenci wciąż wierzą, że komiksowi herosi to twory z kartonu. Szlachetne, nieugięte, prawe, ale pozbawione ducha. Batmanie, gdzie jesteś? Ocena: ***
Realizacji kolejnego, po "Prometeuszu", installmentu w ramach cyklu o Obcym sygnowanego nazwiskiem Ridleya Scotta, towarzyszyła prawdziwa burza na rozmaitych forach internetowych. Fani serii mieli za złe twórcy "Ósmego pasażera Nostromo" fakt, iż by przeforsować swoją wizję narodzin ksenomorfów, zablokował przygotowywany od dłuższego czasu projekt Neilla Blomkampa. Satysfakcja "nienawistników" przyszła w momencie premiery: choć Scott od dawna grabi sobie odcinaniem kuponów od dawnych sukcesów, to tym razem miarka się przebrała. Pomimo, że zachodnia krytyka spojrzała na jego kolejne dzieło łaskawym okiem, często doszukując się w nim pozytywów (na uznawanym za opiniotwórczy, portalu Rotten Tomatoes, film uzyskał "certyfikat świeżości"), miłośnicy galaktycznej franczyzy byli bezlitośni: słynny reżyser stworzył rozbuchanego gniota, który stanowi gwóźdź do trumny cyklu, który i tak leży i kwiczy od czasów chybionego crossoveru "Alien vs. Predator". Czy istotnie jest tak źle i historia oceni "Przymierze" jako przejaw twórczej impotencji jednego z najbardziej utytułowanych reżyserów Hollywood końca XX wieku? Przyjrzyjmy się sprawie bliżej.
Co zwraca z miejsca uwagę, to że Scott, zapewne za namowami ludzi ze studia, delikatnie odciął się od swych ambitnych zamiarów stworzenia wagnerowskiej w duchu genezy zarówno Obcego, jak i ludzkości. Owszem, "Przymierze" kontynuuje wątki z "Prometeusza", wyraźnie jednak skręca w kierunku rozrywkowego kina science-fiction, bardzo ostrożnie dawkując pseudo-filozoficzne wtręty. Z jednej strony to dobrze, bo bełkot na poziomie gimnazjalisty w wydaniu zadufanego w sobie starca potrafi wpędzić w zażenowanie. Użycie słowa "alien" w tytule daje wyraźny sygnał, że szósta odsłona serii ma zamiar przypodobać się wymagającym zwolennikom oryginalnej tetralogii. I może byłoby fajnie, gdyby nie to, że ostatecznie gotowy obraz staje w przysłowiowym "rozkroku": będąc niczym więcej jak infantylnym blockbusterem, stara się jednocześnie symulować "głębię", której w nim wcale nie ma.
Nad samą fabułą nie ma sensu się specjalnie rozpisywać, gdyż jest ona równie prosta i uboga, jak w przypadku pierwszej części: znów mamy grupę podróżników, przemieszczających się statkiem przez przestrzeń kosmiczną. Od załogi Nostromo odróżnia ich cel: tutaj astronauci zmierzają w kierunku nowego "domu", planety zastępczej dla wyniszczonej Ziemi. Zamiast spodziewanego Edenu, trafią jednak na nieprzyjazny grunt, gdzie czai się nieznane dotąd ludzkości zagrożenie...
Czasem prostota jest źródłem sukcesu. Tak było w przypadku kanonicznej produkcji z 1979. Czasy się jednak zmieniają i próba wepchnięcia widowni tego samego konceptu w nieznacznie zmienionych dekoracjach, to nic innego, jak oddanie strzału we własną stopę. Scenariusz autorstwa Johna Logana i Dante Harpera jest wtórny, a co gorsza - nafaszerowany idiotycznymi rozwiązaniami. Poszczególne postaci dramatu to wzbudzające niechęć okazy skretynienia. Dochodzi tym samym do paradoksalnej sytuacji, w której jedynym bohaterem, któremu gotowi jesteśmy kibicować, okazuje się być, pozbawiony uczuć wyższych, ale za to przynajmniej logicznie rozumujący, czarny charakter. O samej obsadzie nie warto wspominać: poziom trzyma jedynie niezawodny Fassbender, cała reszta równie dobrze mogłaby przerzucić się na współpracę ze studiem Asylum.
"Covenant" to jednak w istocie nie tyle porażka ekipy realizacyjnej i twórców, a kolejny dowód na to, że wielkie studia nie chcą słuchać, co mają do powiedzenia odbiorcy ich produktów. Wolą spreparować odtwórczy, nafaszerowany kiepskim CGI (uwierzcie, nie przesadzam, tutaj jest naprawdę kiepsko!), zachowawczy wyrób filmopodobny, systematycznie obniżając tym samym standardy, aniżeli wyjść naprzeciw oczekiwaniom widowni. Dość powiedzieć, że najlepszą sceną w całym filmie jest ta pod prysznicem: klasycznie slasherowa, krwawa i kiczowata. Wizjonerstwa w tym jednak za grosz, tak jak i w cytowaniu XIX-wiecznych poetów.
Co się zaś tyczy samego pana Scotta... Cóż, jeżeli rzeczywiście istnieją pośród was tacy, którzy poczuli się rozczarowani i zaskoczeni poziomem jego ostatniego dzieła, przypomnijmy: kiedy ostatnio pan Scott stworzył coś naprawdę godnego uwagi i przypisywanej mu przez niektórych "wielkości"? W mojej subiektywnej ocenie, "Hannibal" był całkiem przyzwoitym thrillerem. Świadom jednak, że wielu kontynuacja "Milczenia owiec" nie przypadła do gustu, cofam się jeszcze dalej. Długo, długo nic... Docieramy do "Czarnego deszczu" - również dobrego dreszczowca, choć i to żadne rewelacyjne osiągnięcie. Mkniemy więc dalej, aż docieramy do... "Blade Runnera"! I nagle okazuje się, że "mistrz" Scott wyreżyserował w swej karierze zaledwie dwa naprawdę ponadczasowe obrazy: "Obcego" i "Łowcę androidów" właśnie. Szokujące? Dla niektórych z pewnością. Ja złudzenia straciłem już dawno temu, mniej więcej w momencie oglądania, fascynującego skądinąd, dokumentu "Dangerous Days: Making Blade Runner", kiedy to uświadomiłem się, że ostateczny kształt jednego z arcydzieł science-fiction był wypadkową wielu czynników, pracy niezliczonej rzeszy ludzi, a nie geniuszu pojedynczej jednostki. Z tą oto refleksją pozostawiam was drodzy czytelnicy. A pan, panie Scott? Ma pan wreszcie swoje "mistyczne źródło wszechświata". Zadowolony? Skończył pan? Miejmy nadzieję, że to już było "The Final Cut"... Ocena: **
Upalne lato w Rzymie. Wiecznym Miastem wstrząsa seria samobójczych śmierci jego mieszkańców. Naukowcy jako przyczynę tragicznych zdarzeń wskazują plamy słoneczne. Młoda pani patolog (Mimsy Farmer), pod wpływem spotkania z bratem jednej z ofiar, katolickim księdzem (Barry Primus), zaczyna wierzyć, że nie wszystkie zgony były spowodowane anomaliami. Wszystko wskazuje na to, że po mieście krąży przebiegły morderca, który wykorzystuje krytyczną sytuację do własnych celów...
Obraz Armando Crispino rozpoczyna się jako katastroficzny horror, w którym zagrożenie z kosmosu sprowadza na przypadkowych obywateli obłęd. Zaraz potem wykonuje niespodziewaną woltę i skręca w kierunku klasycznego giallo. Twórcy, opierając się ponoć na prawdziwych wydarzeniach, zaproponowali frapujący punkt wyjścia. Film otwiera ciąg sekwencji, w których obserwujemy samobójcze śmierci przypadkowych ludzi. Mocne uderzenie na start, chwilę potem znajdujemy się w szpitalnej sali, gdzie zgromadzone zostały zwłoki ofiar upalnego szaleństwa. Te początkowe sceny wciąż mają prawo robić spore wrażenie, zwłaszcza na widzach nieprzywykłych do podobnych efektów szoku. Dalej jest już znacznie bardziej konwencjonalnie: wraz z panią doktor i duchownym, podążamy tropem zabójcy, któremu zamarzyła się "zbrodnia doskonała".
Crispino, który karierę rozpoczynał, terminując jako asystent reżysera przy produkowanych masowo, trywialnych komediach, zręcznie generuje atmosferę psychozy i zagrożenia, dzięki czemu jego obraz wybija się ponad przeciętny poziom ówczesnych dreszczowców z ojczyzny pizzy. Co ciekawe, reżyser zakończył swoją przygodę z kinem w roku premiery "Macchie solari", fanom horroru pozostawiając po sobie zaledwie dwie pozycje (oprócz omawianej, jest jeszcze "L'etrusco uccide ancora" z 1972 roku). Obie zyskały sobie po latach status kultowych, na czym sam twórca skorzystał zapewne w stopniu znikomym.
"Autopsy" (pod takim tytułem film prezentowany był na rynku anglojęzycznym) trafi przede wszystkim do tych spośród koneserów kryminałów "w czarnych rękawiczkach", których ogarnia znużenie na myśl o kolejnej schematycznej pogoni za zamaskowanym psychopatą. Wprawdzie druga połowa filmu, może się okazać w tym kontekście nieco rozczarowująca, niemniej klimat obłąkania i lejącego się z nieba, zabójczego żaru, pozostawiają wyraźnie niepokojący posmak, który nie znika przez długi czas po seansie. Ocena: ****
David O. Russell konsekwentnie umacnia swoją pozycję w gronie najbardziej wziętych i utalentowanych twórców z Hollywood. Za dowód wystarcza już fakt, że trzy jego ostatnie projekty zgarnęły nominacje Akademii Filmowej w najważniejszych kategoriach, jednocześnie zyskując sobie poklask zarówno wśród widowni, jak i krytyki.
Najnowszy sukces twórcy "Fightera" opowiada historię zajmującego się fałszywymi poręczeniami duetu naciągaczy, którzy przez swą nieuwagę wpadają w zasadzkę zastawioną przez ambitnego agenta federalnego. Temu tak naprawdę marzą się znacznie grubsze ryby, stąd proponuje pechowej parze układ: oni dostarczą mu kilka wysoko postawionych nazwisk, w zamian liczyć mogą na "amnestię". Prosty na pierwszy rzut oka plan odsłania jednak z czasem swe słabe punkty...
Rzeczony projekt to pod względem fabularnym rzecz z gatunku: "Znacie? To posłuchajcie raz jeszcze...". Przed posądzeniem o wtórność i banał ratuje jednak "American Hustle" sprawna ręka jego reżysera, dzięki której to nie treść, a forma wysuwa się tutaj na pierwszy plan. Jako, że akcja rozgrywa się pod koniec lat 70., stylizacja, jakiej poddaje swą opowieść Russell jest tu daleko posunięta i doprawdy cieszy zmysły: spece od charakteryzacji, fryzur, kostiumów i scenografii odwalili kawał dobrej roboty, przenosząc widzów w erę dyskotekowego kiczu.
Scenariusz, choć w paru momentach nieco naciągany, robi dobry użytek ze spranej formuły "heist movie", przynosząc kilka niezłych zwrotów akcji, ale też dostarcza galerii barwnie rozpisanych postaci, które stają się wdzięcznym punktem wyjścia przy budowaniu postaci dla najgorętszych nazwisk w branży. W trakcie seansu można odnieść wrażenie, że każdy z poszczególnych aktorów wykorzystał daną mu szansę do cna. Roztyty Christian Bale kreśli postać jednego z najbardziej sympatycznych bohaterów w swej karierze, wcielający się w jego antagonistę z FBI Bradley Cooper z kolei folguje sobie jako godny politowania karierowicz. Nie ustępują im również panie: zarówno Amy Adams, jak i Jennifer Lawrence dają popis pierwszej klasy aktorstwa, nie pozwalając się przyćmić kolegom po fachu.
Jednocześnie - w tym miejscu pora na odrobinę krytyki - choć trudno filmowi Russella zarzucić cokolwiek od strony technicznej, czy warsztatowej, muszę przyznać, że niektóre laury wydają się nieco przesadzone. Owszem, jest to kawał pełnokrwistego kina rozrywkowego, co wypada docenić, jednak hasła w stylu "najlepszy film roku" to pewna przesada: pod powierzchnią zabawy lekkiej i przyjemnej nie kryje się tak naprawdę żadna głębsza myśl. Na pierwszym planie mamy parę wytrawnych oszustów i podobnie rzecz ma się z całym obrazem - przypomina perfekcyjnie obmyślony szwindel, podany z klasą i smakiem, a jednak ma się poczucie, że ktoś "robi nas w konia".
Nie ma co jednak narzekać, w końcu wśród współczesnych twórców z Fabryki Snów ze świecą szukać można kogoś, kto z równą lekkością łączyłby ze sobą komercyjny polot i wysoki standard narratorski, jak pan Russell. Podczas, gdy równie wysoko cenieni konkurenci pokroju Nolana i Aronofsky'ego już dawno przekroczyli granicę efekciarstwa i bez skrupułów schlebiają mało wymagającej publiczności, twórca "American Hustle" wciąż trzyma się na powierzchni, dostarczając kina, które spokojnie powstać mogłoby parę dekad temu, a mimo tego pozostaje świeże i sycące.
Pierwsze doniesienia na temat tego projektu miały prawo budzić ekscytację. Oto stojący za kamerą, zasłużony scenarzysta ("Taksówkarz") i reżyser ("Amerykański żigolak"), Paul Schrader łączy swe siły z najbardziej kontrowersyjnym spośród współczesnych pisarzy amerykańskich, Bretem Eastonem Ellisem. Zapowiedzi pozwalały wierzyć, że czeka nas perwersyjny mariaż thrillera i dramatu, skąpany w dekadenckiej atmosferze Los Angeles bogatych i zepsutych, a decyzja o obsadzeniu w głównych rolach czołowej skandalistki młodego pokolenia Hollywood i gwiazdora filmów porno tylko podsycała ciekawość związaną z przedsięwzięciem.
Niestety, na ostatecznym kształcie "The Canyons" w największym stopniu zaważyć miało to, co teoretycznie mogło (i początkowo takim się wydawało) być jego największym atutem: gwarantujący niezależność i swobodę twórczą niski budżet. Nakręcony za śmieszne (zwłaszcza jak na realia Fabryki Snów) 250 tysięcy dolarów obraz odznacza się chropawym wyglądem przywodzącym na myśl podrzędną mydlaną operę, a zatrudnieni drugoligowi aktorzy sprawiają wrażenie, jakby nawet sam geniusz perfekcji Kubrick nie był ich w stanie zmobilizować do gry.
Wyjątkiem od tej ostatniej reguły jest, co zastanawiające, rozkapryszona podopieczna Myszki Mickey, od dawna już spalona w hollywoodzkich kręgach, Lindsay Lohan. Udowadnia, że pomimo swej skłonności do pakowania się w tarapaty i zamiłowania do gorszących opinię publiczną ekscesów, jest w całym towarzystwie jedynym przypadkiem osoby obdarzonej talentem. Partnerujący jej James Deen wyraźnie stara się, aby wypaść przekonująco, jednak liczne wpadki ujawniają jego brak pewności siebie jako początkującego "poważnego" aktora.
W pewnym sensie "The Canyons" oferuje dokładnie to, czego można by oczekiwać po towarzyszącej mu, sensacyjnej otoczce. W skrypcie autora "American Psycho" odnajdujemy wszystkie najważniejsze znaki rozpoznawcze jego prozy: seks i przemoc sprezentowane zostały w beznamiętnym tonie, który odzwierciedlać ma emocjonalną pustkę jego bohaterów, zbrodnia funkcjonuje na zasadzie jedynej rozrywki znudzonych elit. Niestety, to, co w założeniu miało być elektryzującym dreszczowcem neo-noir, okazuje się być pozbawioną większego napięcia przymiarką. Z jednej strony klimat opowieści należy uznać za frapujący (na co duży wpływ ma synthpopowy soundtrack), z drugiej ciężko wybaczyć tak doświadczonemu twórcy jak Schrader amatorską wręcz formę, której najbardziej dobitne przejawy otrzymujemy w nieprzemyślanych ujęciach i dramaturgicznej naiwności.
Pewne światło na przyczyny takiego stanu rzeczy rzucać mogą już towarzyszące napisom początkowym ujęcia opuszczonych kalifornijskich "theatres": dyktujące ospały ton, narzucają też kierunek interpretacji. Zupełnie tak, jakby reżyser chciał nam powiedzieć, że oto kino, jakie znaliśmy, umarło. Czyniąc centralną postacią historii pozbawionego sumienia spadkobiercę fortuny, który ma w zwyczaju rejestrować swe łóżkowe wyczyny za pomocą telefonu komórkowego, twórcy zdają się potwierdzać trop mówiący o upadku celuloidu. Wszak zły do szpiku, psychopatyczny Christian produkcją filmową zajmuje się tylko w ramach hobby. Tak naprawdę interesuje go jedynie zabawa w Boga w świecie realnym, gdzie przyjmuje postawę bezwzględnego dyktatora. Brak zahamowań i poczucie bezkarności czynią fikcję bezużyteczną, liczy się tylko prawdziwa kontrola.
Szkoda w takim razie, że powyższa myśl przedstawiona została na ekranie w sposób dość łopatologiczny i nie jest w stanie wytłumaczyć realizacyjnej nieporadności, pozostaje co najwyżej słabą wymówką. W najlepszym razie, "The Canyons" uznać można za ambitną porażkę. Chętną do operowania ironią, zza której przebija gorycz, zbyt najeżoną jednak słabymi ogniwami, które pogrążają ją jako całość.