7/11/2017

Alien: Covenant (2017)

dir. Ridley Scott



Realizacji kolejnego, po "Prometeuszu", installmentu w ramach cyklu o Obcym sygnowanego nazwiskiem Ridleya Scotta, towarzyszyła prawdziwa burza na rozmaitych forach internetowych. Fani serii mieli za złe twórcy "Ósmego pasażera Nostromo" fakt, iż by przeforsować swoją wizję narodzin ksenomorfów, zablokował przygotowywany od dłuższego czasu projekt Neilla Blomkampa. Satysfakcja "nienawistników" przyszła w momencie premiery: choć Scott od dawna grabi sobie odcinaniem kuponów od dawnych sukcesów, to tym razem miarka się przebrała. Pomimo, że zachodnia krytyka spojrzała na jego kolejne dzieło łaskawym okiem, często doszukując się w nim pozytywów (na uznawanym za opiniotwórczy, portalu Rotten Tomatoes, film uzyskał "certyfikat świeżości"), miłośnicy galaktycznej franczyzy byli bezlitośni: słynny reżyser stworzył rozbuchanego gniota, który stanowi gwóźdź do trumny cyklu, który i tak leży i kwiczy od czasów chybionego crossoveru "Alien vs. Predator". Czy istotnie jest tak źle i historia oceni "Przymierze" jako przejaw twórczej impotencji jednego z najbardziej utytułowanych reżyserów Hollywood końca XX wieku? Przyjrzyjmy się sprawie bliżej.


Co zwraca z miejsca uwagę, to że Scott, zapewne za namowami ludzi ze studia, delikatnie odciął się od swych ambitnych zamiarów stworzenia wagnerowskiej w duchu genezy zarówno Obcego, jak i ludzkości. Owszem, "Przymierze" kontynuuje wątki z "Prometeusza", wyraźnie jednak skręca w kierunku rozrywkowego kina science-fiction, bardzo ostrożnie dawkując pseudo-filozoficzne wtręty. Z jednej strony to dobrze, bo bełkot na poziomie gimnazjalisty w wydaniu zadufanego w sobie starca potrafi wpędzić w zażenowanie. Użycie słowa "alien" w tytule daje wyraźny sygnał, że szósta odsłona serii ma zamiar przypodobać się wymagającym zwolennikom oryginalnej tetralogii. I może byłoby fajnie, gdyby nie to, że ostatecznie gotowy obraz staje w przysłowiowym "rozkroku": będąc niczym więcej jak infantylnym blockbusterem, stara się jednocześnie symulować "głębię", której w nim wcale nie ma.


Nad samą fabułą nie ma sensu się specjalnie rozpisywać, gdyż jest ona równie prosta i uboga, jak w przypadku pierwszej części: znów mamy grupę podróżników, przemieszczających się statkiem przez przestrzeń kosmiczną. Od załogi Nostromo odróżnia ich cel: tutaj astronauci zmierzają w kierunku nowego "domu", planety zastępczej dla wyniszczonej Ziemi. Zamiast spodziewanego Edenu, trafią jednak na nieprzyjazny grunt, gdzie czai się nieznane dotąd ludzkości zagrożenie...


Czasem prostota jest źródłem sukcesu. Tak było w przypadku kanonicznej produkcji z 1979. Czasy się jednak zmieniają i próba wepchnięcia widowni tego samego konceptu w nieznacznie zmienionych dekoracjach, to nic innego, jak oddanie strzału we własną stopę. Scenariusz autorstwa Johna Logana i Dante Harpera jest wtórny, a co gorsza - nafaszerowany idiotycznymi rozwiązaniami. Poszczególne postaci dramatu to wzbudzające niechęć okazy skretynienia. Dochodzi tym samym do paradoksalnej sytuacji, w której jedynym bohaterem, któremu gotowi jesteśmy kibicować, okazuje się być, pozbawiony uczuć wyższych, ale za to przynajmniej logicznie rozumujący, czarny charakter. O samej obsadzie nie warto wspominać: poziom trzyma jedynie niezawodny Fassbender, cała reszta równie dobrze mogłaby przerzucić się na współpracę ze studiem Asylum.


"Covenant" to jednak w istocie nie tyle porażka ekipy realizacyjnej i twórców, a kolejny dowód na to, że wielkie studia nie chcą słuchać, co mają do powiedzenia odbiorcy ich produktów. Wolą spreparować odtwórczy, nafaszerowany kiepskim CGI (uwierzcie, nie przesadzam, tutaj jest naprawdę kiepsko!), zachowawczy wyrób filmopodobny, systematycznie obniżając tym samym standardy, aniżeli wyjść naprzeciw oczekiwaniom widowni. Dość powiedzieć, że najlepszą sceną w całym filmie jest ta pod prysznicem: klasycznie slasherowa, krwawa i kiczowata. Wizjonerstwa w tym jednak za grosz, tak jak i w cytowaniu XIX-wiecznych poetów.


Co się zaś tyczy samego pana Scotta... Cóż, jeżeli rzeczywiście istnieją pośród was tacy, którzy poczuli się rozczarowani i zaskoczeni poziomem jego ostatniego dzieła, przypomnijmy: kiedy ostatnio pan Scott stworzył coś naprawdę godnego uwagi i przypisywanej mu przez niektórych "wielkości"? W mojej subiektywnej ocenie, "Hannibal" był całkiem przyzwoitym thrillerem. Świadom jednak, że wielu kontynuacja "Milczenia owiec" nie przypadła do gustu, cofam się jeszcze dalej. Długo, długo nic... Docieramy do "Czarnego deszczu" - również dobrego dreszczowca, choć i to żadne rewelacyjne osiągnięcie. Mkniemy więc dalej, aż docieramy do... "Blade Runnera"! I nagle okazuje się, że "mistrz" Scott wyreżyserował w swej karierze zaledwie dwa naprawdę ponadczasowe obrazy: "Obcego" i "Łowcę androidów" właśnie. Szokujące? Dla niektórych z pewnością. Ja złudzenia straciłem już dawno temu, mniej więcej w momencie oglądania, fascynującego skądinąd, dokumentu "Dangerous Days: Making Blade Runner", kiedy to uświadomiłem się, że ostateczny kształt jednego z arcydzieł science-fiction był wypadkową wielu czynników, pracy niezliczonej rzeszy ludzi, a nie geniuszu pojedynczej jednostki. Z tą oto refleksją pozostawiam was drodzy czytelnicy. A pan, panie Scott? Ma pan wreszcie swoje "mistyczne źródło wszechświata". Zadowolony? Skończył pan? Miejmy nadzieję, że to już było "The Final Cut"...

Ocena: **



1 komentarz: