La La Land to potoczne określenie na Los Angeles. Jego wydźwięk jest zgoła pejoratywny, na poły drwiący: w końcu mowa o miejscu, w którym spełniają się marzenia, ale które również niejednemu przetrąciło kręgosłup, światowa stolica kina, blichtru, obłudy i zręcznie maskowanych podziałów społecznych. To tutaj można przespacerować się wzdłuż legendarnej Alei Sław, to tutaj w butiku spotkamy największe gwiazdy Hollywood, tutaj pośród wzgórz stoi dumnie słynny napis. Tutaj, podobnie jak tysiące innych, swych sił próbują Sebastian (Ryan Gosling) oraz Mia (Emma Stone), bohaterowie filmu Damiena Chazelle.
Sebastian marzy o założeniu własnej knajpy jazzowej. Jest muzycznym purystą, zakochanym w gigantach pokroju Charlie'go Parkera i Milesa Davisa, wzbrania się przed chodzeniem na kompromisy, ale póki co, zmuszony jest rozmieniać swój talent (jest pianistą), grając do kotleta. Mia z kolei pragnie zostać aktorką. Konkurencja w Mieście Aniołów jest jednak wielka, dziewczyna powoli traci złudzenia, odprawiana z kwitkiem na kolejnych castingach. Drogi tej dwójki przecinają się kilkakrotnie, aż w końcu coś za którymś podejściem zaiskrzy. Oto historia romansu pod niebem usianym gwiazdami...
Po entuzjastycznie przyjętym "Whiplash", Chazelle nie schodzi z "muzycznej" ścieżki, wyraźnie wskazując w jakim obrębie gnieżdżą się jego zainteresowania. Z tą różnicą, że "La La Land" to nie dramat o trudach życia muzyka jazzowego, a tęsknie spoglądający ku klasyce gatunku musical. Reżyser zachowuje się, jakby przepis na kino "śpiewane" nie uległ żadnym znaczącym zmianom od czasów "Amerykanina w Paryżu". I odnosi sukces. Już na wstępie dostajemy więc rozpisane na setki statystów taneczno-wokalne popisy na zakorkowanej autostradzie. Poszczególne songi są rzewne, ale błyskawicznie wpadają w ucho i dobrze oddają ducha Złotej Ery Fabryki Snów. Na pierwszym planie mamy duet sympatycznych bohaterów, którym szczerze kibicujemy w ich zmaganiach. Jak się okazuje, do nieco ckliwego melodramatu dostaje się łyżka dziegciu, stanowiąca krytyczny komentarz do goniącego za łatwym poklaskiem, celebryckiego świata, opakowany jest on jednak na tyle ładnie i zgrzebnie, że nie mąci poczucia obcowania z perfekcyjnie skrojonym okazem "feel-good movie".
Choć Chazelle nie zapomina o fabule, to jest ona na tyle błaha, że ustępować musi rozbuchanej formie. Tańcom i podskokom towarzyszą brawurowe jazdy kamery, barwna scenografia zapiera dech w piersiach, szalona choreografia może przyprawić o oczopląs. Myliłby sie jednak ten, który pochopnie posądzać będzie "La La Land" o eskapistyczną pustkę i wizualny hedonizm. Twórca dobrze wie, kiedy przystopować, kiedy pozwolić opowieści, by nabrała bardziej kameralnego charakteru, doskonale wyważa proporcje, dzięki czemu jego dzieło, choć ciężko byłoby je nazwać głębokim, skutecznie oczarowuje. De facto, ten sentymentalny pokłon dla Hollywood omamić będzie w stanie największego cynika, co pozwoli mu przymknąć oko na mielizny scenariusza i drobne, acz widoczne, realizacyjne wpadki. Chazelle wygrywa przede wszystkim za sprawą rozbrajającej szczerości, nie sili się na tanie moralizatorstwo, podobnie jak triumfator rozdania Oscarów za rok 2011, głośny "Artysta", zdobywa sobie poklask i uznanie, zręcznie odwołując się do tęsknoty widza za tym, co jest istotą kina: dobrze opowiedzianą, uniwersalną historią i garścią wzruszeń. I jak w przypadku powiedzenia o pełnej do połowy szklance, możemy uznać to za fałsz lub... magię. Ocena: ****½
Wiele było w historii kina hołdów złożonych uczestnikom pionierskich wypraw w kosmiczną przestrzeń, by wymienić tylko te najbardziej pamiętne, jak "Pierwszy krok w kosmos" Philipa Kaufmana, "Apollo 13" Rona Howarda czy komediowych "Kosmicznych kowbojów" Eastwooda. Jednocześnie, panuje trend, aby marginalizować mniej widowiskową stronę tych "odysei", spychając rolę obsługi naziemnej do roli tła. Nominowany do Oscara w kategorii "najlepszego filmu", obraz Theodore'a Melfiego, stara się przełamać tę tendencję, skupiając się na działaniach naukowców z NASA, które pozwoliły wysłać pierwszego Amerykanina na orbitę okołoziemską.
Bohaterkami "Hidden Figures" są trzy przyjaciółki, jak to zwykło się teraz określać - Afroamerykanki. Katherine (Taraji P. Henson), Dorothy (również nominowana do statuetki Octavia Spencer) i Mary (Janelle Monáe) podejmują pracę w NASA w złożonej z "kolorowych" sekcji West Area Computing Unit w Langley Research Center. Mamy początek lat 60., w Virginii, gdzie znajduje się ów ośrodek badawczy, wciąż obowiązuje segregacja rasowa. Każda z bohaterek ma jednak wysokie aspiracje: dla jednej będzie to stopień inżyniera, dla kolejnej - posada supervisora, trzecia z kolei przydzielona zostaje do kręgu matematyków skupionych wokół dyrektora Space Task Group, Ala Harrisona (Kevin Costner)...
Zamysł, który przyświecał dziełu Melfiego jest prosty: przybliżyć widzowi zapomniane fakty na temat udziału czarnoskórej społeczności w pierwszej wyprawie człowieka w kosmos. "Hidden Figures" wpisuje się więc w nurt biograficznych laurek z "misją". Wspomniane fakty potraktowane są więc dosyć dowolnie, a nad całością unosi się aura patosu i podkreślanej na każdym kroku doniosłości przedstawionych wydarzeń. Spośród trójki pierwszoplanowych bohaterek, na pierwszy plan wysuwa się postać obdarzonej nieprzeciętnym talentem Katherine, persony jej towarzyszek z reguły używane są w celu ilustracji poziomu nietolerancji, jaki panował na amerykańskim Południu. Wyraźnie odmalowanemu tłu historycznemu towarzyszy tonacja zgoła pogodna, z licznymi akcentami komediowymi. Przemiany społeczne obrazowane będą więc za pomocą tak "nieoczywistych" znaków, jak... zniesienie segregacji rasowej w obrębie korzystania z toalet wewnątrz ośrodka badawczego w Langley.
Wszystko jest tu bardzo słuszne, podbudowane łatwymi wzruszeniami i podkręcone przez wpadające w ucho szlagiery z Motown Records. Przepis prosty, acz skuteczny: nikt przy zdrowych zmysłach nie zaneguje poprawnej politycznie wymowy utrzymanej w nostalgicznym klimacie przypowieści. Bo "Hidden Figures" ogląda się łatwo i przyjemnie, jak przystało na rzewną lekcję historii na temat czasów, gdy Ameryka wciąż była niewinna i "dziewicza". Skazy na tym rysunku są wyraźne, acz zarysowane delikatnie, bez niepotrzebnych prób wywoływania niewygodnych dyskusji. Heroizm czarnoskórych bohaterek, skazanych na nietolerancję, zmagających się z przeciwnościami losu, wywołać musi poklask. Samą decyzję o wyróżnieniu tej zręcznie zrealizowanej, ale przecież przeciętnej produkcji przez Akademię Filmową nominacją do najważniejszej nagrody przyznawanej przez to gremium, można zaś skwitować krótko: "Oscars Not So White Anymore." Ocena: ***
Wykreowany przez Toma Laughlina Billy Jack w latach 1967-1977 pojawił się na ekranach czterokrotnie. Postać weterana z Wietnamu, półkrwi Indianina zyskała sobie rzeszę oddanych wielbicieli, dając jednocześnie jego twórcy okazję do przemycenia komentarza na temat kilku drażliwych kwestii społeczno-politycznych. Po raz ostatni do swego bohatera Laughlin próbował wrócić w 1986 roku, na drodze stanęły jednak problemy finansowe, przez co ostatni film cyklu, zatytułowany "The Return of Billy Jack", nigdy nie został ukończony.
Rozpoczynający serię "Straceńcy" wpisują się w popularny w drugiej połowie lat 60. nurt "biker movies". Zgodnie z żelazną regułą gatunku mamy tutaj małe kalifornijskie miasteczko, którego spokój zburzony zostaje przez pojawienie się gangu motocyklowego. Zbiry na jednośladach terroryzują bezradnych mieszkańców, a do listy ich przewinień zaliczyć należy między innymi serię gwałtów na miejscowych nastolatkach. Zastraszona społeczność liczy się z faktem, iż sprawcom ich czyny mogą ujść bezkarnie. Do czasu, gdy do akcji wkracza były członek Zielonych Beretów, Billy...
Westernowe klisze sąsiadują u Laughlina z wyraźnie eksploatacyjnym charakterem opowieści, co nie dziwi, gdy zwrócić uwagę na fakt, iż powstanie filmu współfinansowane było przez legendarne American International Pictures. W zamierzeniu reżysera i zarazem odtwórcy głównej roli, rzecz miała być jednak znacznie bardziej ambitnym projektem: Laughlinowi najbardziej zależało na zwróceniu uwagi widzów na problem rasowych uprzedzeń i pożałowania godnej pozycji indiańskiej społeczności w amerykańskim społeczeństwie. Inspirując się prawdziwymi wydarzeniami (sprawa pięciu gwałtów dokonanych przez członków Hell's Angels w 1964 roku w Monterey), naprędce sklecił scenariusz filmu akcji z ważkim przekazem. Nakręcony za skromne pieniądze obraz odniósł niepodziewany sukces, otwierając drogę dla równie ciepło przyjętego sequela, zatytułowanego po prostu "Billy Jack".
Wzorem ówczesnej krytyki można rzecz jasna zżymać się na ryzykowną wymowę "Straceńców", których szlachetny bohater bierze sprawiedliwość we własne ręce, nie oglądając się na opieszałych przedstawicieli prawa. Dzisiaj jednak, w czasach daleko posuniętej relatywizacji, ów aspekt raczej nikomu już spędzać snu z powiek nie będzie. Wraz z tym zaś, jak zwietrzała kontrowersyjna otoczka, łatwiej dostrzega się wady wykonanej przez autora pracy. Nie ulega wątpliwości, że "Straceńcy" zdążyli się zestarzeć: bawią pewne fabularne naiwności i uproszczenia, szwankuje montaż, a postaci zdają się nadto wymiarowe.
Jest jednak w tej bajce dla dużych chłopców coś ujmującego: jej przywiązanie do tradycyjnych wartości i ufność w ponadczasowe ideały sprawiają wrażenie prawdziwych. Przed ośmieszeniem broni je zaś formuła krwawej ballady z Dzikiego Zachodu. Jeszcze jeden ostatni sprawiedliwy zdecydował się stanąć w obronie uciśnionych. Uzbrojony w strzelbę i własną dumę wyczyści ten zepsuty świat przynajmniej z kilku szumowin. I jakże mu nie kibicować?
dir. Albert Maysles, David Maysles, Charlotte Zwerin
Festiwal w Woodstock uznawany jest za punkt kulminacyjny rozkwitu kultury hipisowskiej, generacji flower-power, idei miłości i pokoju. Na tej samej zasadzie symboliczny jej zmierzch nastąpić miał podczas festiwalu w Altamont, który odbył się zaledwie cztery miesiące później, 6 grudnia 1969 roku, na torze wyścigowym w rejonie San Francisco. Gwiazdą wieczoru od początku mieli być The Rolling Stones, którzy właśnie podróżowali z trasą koncertową po Stanach Zjednoczonych. Już od początku organizacja darmowego koncertu przysparzała trudności. Na krótko przed zaplanowaną datą trzeba było w pośpiechu zmieniać lokalizację imprezy. Już wtedy było wiadomo, że dla zjeżdżających z całego kraju pielgrzymek entuzjastów muzyki rockowej nie starczy miejsca. Kolejnym błędem było wynajęcie w charakterze "ochrony" członków Hell's Angels. Do pierwszych zamieszek doszło już na samym początku występów, zwieńczeniem był zaś set zagrany przez brytyjskich bożyszczy, w trakcie którego pod sceną zasztyletowano czarnego chłopaka. Nieświadomi powagi sytuacji Stonesi kontynuowali przedstawienie, które zaowocowało potężnym kacem i końcem marzeń epoki określanej jako "Lato miłości".
Wydarzenia owe zostały skrzętnie zarejestrowane przez braci Maysles w ich głośnym dokumencie "Gimme Shelter". Mayslesowie towarzyszyli Stonesom podczas całego amerykańskiego tournee, jednak to właśnie finałowa "rozróba" w kalifornijskich dekoracjach miała dostarczyć materiału najbardziej sensacyjnego. Obserwując reakcje gwiazdorów rock n' rolla w montażowni, gdzie przeglądają efekty pracy filmowców, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie są oni bynajmniej zbyt radzi z ich zawartości. Nonszalanckie wypowiedzi Micka Jaggera zestawione zostały z jego bezradnymi próbami uspokojenia publiki podczas wykonywania pamiętnego "Sympathy for the Devil" ("Zawsze, gdy zaczynamy grać ten utwór, dzieje się coś dziwnego"). To, co miało być najlepszą plenerową imprezą roku, dorównującą samemu Woodstockowi, okazało się koszmarnym snem, który jeszcze przez długi czas miał ciągnąć się za Rolling Stones. Wystarczy nadmienić, że wspomniany przebój o "współczuciu dla diabła" przez parę następnych lat nie był wykonywany przez grupę na scenie.
To, że dzisiaj możemy obserwować owe historyczne chwile, to w dużej mierze zasługa przypadku. Jak to często bywa, zrodzonego zapewne z przeznaczenia. Gdyby nie decyzja duetu dokumentalistów o towarzyszeniu z kamerami idolom z Wysp na gościnnych występach u Wuja Sama, o Altamont moglibyśmy dzisiaj jedynie przeczytać w książkach. Tymczasem pewne rzeczy trudno oddać należycie inaczej niż na taśmie celuloidowej. Albert i David Maysles beznamiętnie przypatrują się zbliżającej się tragedii, której nie przewidzieli ani muzycy, ani organizatorzy. A może przewidzieć nie chcieli. Wisi ona jednak w powietrzu, widoczna w bezceremonialnym sposobie "pilnowania porządku" przez Hell's Angels, w narkotycznej atmosferze hedonizmu panującej na torze w Altamont. Bilans: liczne pobicia, ciężkie obrażenia, cztery zgony i... cztery porody. Po latach darmowy koncert Micka i spółki złą sławę "zwyrodniałego dziecka Ery Wodnika" będzie dzielić wespół z szokującymi zbrodniami "Rodziny"Mansona.
"Gimme Shelter" to pozycja o wartości nie do przecenienia i przyzna mi w tej kwestii rację nawet ten, kto do grona fanów The Rolling Stones nigdy się nie zaliczał. Dzieło, które wychodzi daleko poza wąskie ramy dokumentu muzycznego, oferując zapis przemian i nastrojów społecznych, zapis czasów, które dawno minęły, zapis "raju utraconego". Oglądany zaś z bliska, raj ów ma podejrzanie rogate oblicze.
P.S. Wydanie DVD, zawiera oprócz samego filmu parę ciekawych dodatków. Oprócz komentarza audio, na płycie możemy znaleźć m.in. relację z Altamont radia KSAN, odrzucone w fazie montażu sceniczne wykonania "Oh Carol", "Little Queenie" i "Prodigal Son" oraz krótki filmik zza kulis z udziałem Micka oraz Ike'a i Tiny Turner.
Led Zeppelin to tytani rocka. Kropka. Rozwinięcie tego stwierdzenia wydaje się zbyteczne, bo każdy, kto ma choćby nikłe pojęcie na temat muzyki popularnej XX wieku, z nazwą grupy zetknąć się musiał i nawet jeśli nigdy nie zagłębiał się w ich twórczość, zna przynajmniej kilka nieśmiertelnych "szlagierów", pokroju "Stairway to heaven" albo "Whole lotta love". Zeppelini to jednak nie tylko chwytliwe ballady z dziwnym tekstem zdradzającym inspiracje okultyzmem i energetyczne kawałki z "orgiastycznymi" wokalizami. To zespół, który stworzył hard rocka w rozumieniu dosłownym i jednocześnie doprowadził już na wstępie jego brzmienie do perfekcji. Londyński kwartet to odpowiednik Wagnera w świecie popu, a ich pierwsze cztery albumy to dzieła skończone w stopniu kompletnym.
No dobrze, teraz gdy już się trochę poegzaltowałem, pora przejść do sedna, które kinomana interesować winno najbardziej: mariażu muzyki ze światem filmu. Pod tym względem, zwłaszcza na tle innych gwiazd scenicznych, dorobek Led Zeppelinprezentuje się dosyć skromnie i ogranicza się do jednego filmu kinowego i kilku kompilacji koncertowych "po latach". Wspomnianą produkcją kinową jest "The Song Remains the Same", zawierający rejestrację występów z Madison Square Garden w 1973 roku. Rozbudowane i rozimprowizowane wersje najsłynniejszych utworów Anglików poprzetykane zostały sekwencjami fabularnymi, które za zadanie mają niejako "zaprezentować" nam poszczególnych członków zespołu. Czasem są to wizje całkiem oderwane od rzeczywistości, kiedy indziej zaś po prostu ujęcia zza kulis.
O ile te zainscenizowane wstawki mogą dziś sprawiać wrażenie nieco pretensjonalnych (ze szczególnym uwzględnieniem dziwacznych impresji o charakterze fantasy) i wciągają w nikłym stopniu, o tyle sama muzyka nie zestarzała się choćby odrobinę i w dalszym ciągu porywa. Wiedzieć, a zobaczyć to jednak dwie różne rzeczy. Za przykład wystarczy wziąć choćby brawurowe wykonanie "Dazed and Confused", w trakcie którego Jimmy Page odstawia swój popisowy numer ze smyczkiem - ujrzysz wtedy oto, drogi widzu, że istnieją przeżycia, których nie sposób opisać słowami. Od podobnych atrakcji na ekranie się roi, co więcej, w 2007 roku światło dzienne ujrzało zremasterowane wydanie DVD, które przynosi nam w prezencie kilkadziesiąt dodatkowych minut muzycznej uczty.
Przyjmując, że wartość "Song Remains the Same" jako dzieła filmowego sensu stricte może budzić wątpliwości, nie można jednocześnie zaprzeczyć faktowi, że jego walory estetyczne i waga jako dokumentu nie tylko pozostają niezmienne, ale z czasem zdają się rosnąć. Trzeba bowiem będzie w końcu pokazać kiedyś dzieciom jak "giganci chodzili po Ziemi", skoro same nie będą mogły tego doświadczyć na własnej skórze. A tak się składa, że tutaj znajdują się oni w swej najlepszej formie.
Znoszone prochowce, szkła okularów świadczące o niezliczonych godzinach spędzonych z nosem w aktach, zmęczone twarze, nadwaga - taki oto, daleki od heroicznego ujęcia, obraz agentów MI6 otrzymujemy w najnowszej ekranizacji powieści Johna Le Carré. Reżyser Tomas Alfredson (tak, to ten pan od "Pozwól mi wejść") wybrał drogę skrajnego realizmu i wygrał, zważywszy, że zdaniem większości krytyki jego "Szpieg" to jeden z najlepszych filmów roku 2011.
Głównym bohaterem jest tu emerytowany agent brytyjskiego wywiadu nazwiskiem George Smiley. Ku własnemu zdumieniu otrzymuje on propozycję powrotu do służby w ramach tzw. "misji specjalnej". Jego zadaniem będzie zdemaskowanie działającego w kręgach dowództwa MI6 "kreta" - podwójnego agenta, działającego na rzecz Związku Radzieckiego...
Ostentacyjnie niemodny, nieefektowny i niedzisiejszy film Alfredsona opiera się przede wszystkim na gęstym jak angielska mgła klimacie. Gruboziarniste zdjęcia przywołują szarą rzeczywistość, jakże różną od luksusowych wnętrz domów gry i pokoi w pięciogwiazdkowych hotelach. Nieśpieszne tempo akcji pozwala wyeksponować pozbawione atrakcyjności na miarę Bonda postaci, a tym samym daje pole do popisu aktorom. Przez ekran przewija się śmietanka brytyjskiego kina, pośród której niepodzielnie bryluje Gary Oldman. Styrany życiem, "wypłowiały" rycerz Jej Królewskiej Mości zagrany został przez niego przy maksymalnej oszczędności środków wyrazu, kamera wyłapuje detale, gesty, drobne zmiany na twarzy. Bo w "Szpiegu" liczy się raczej niedopowiedzenie niż walenie widza po oczach drukowanymi literami. Ci, którzy w kinie nie cenią sobie subtelności, przedkładając nad nie fajerwerki, seans spokojnie mogą sobie odpuścić, bowiem i tak zapewne zakończą go grubo przed czasem.
W trakcie oglądania, w ciemnej sali kinowej, nieraz zadawałem sobie pytanie jak w czasach ekspansji 3D i innych chwytów stosowanych przez wielkie wytwórnie, byle tylko przyciągnąć publikę, możliwe jest jeszcze stworzenie produkcji tak staroświeckiej pod praktycznie każdym względem. I to nie na użytek kilku kin studyjnych, ale z udziałem gwiazd i wcale nie aż tak skromnym budżetem. Widać można. Można też wciąż znaleźć wcale pokaźny krąg odbiorców, czego właśnie "Szpieg" dobitnie dowodzi. Podnosząca to na duchu konstatacja, z drugiej jednakże strony nachodzi mnie jeszcze jedna refleksja: skoro można, skoro jest zapotrzebowanie, to dlaczego tego typu kina jest dzisiaj tak mało? Czemu dajemy się robić w przysłowiowego członka i wysłuchiwać nowin o kolejnych "Avatarach" i "Transformerach", które już niebawem wpłyną na ekrany? Odpowiedź jest w zasadzie prosta i doskonale mi znana, a jednak po tego typu sycących spotkaniach z X muzą, jakie mi się przydarzyło w przypadku obrazu Alfredsona, gdzieś tam zawsze w głębi szlag trafia. No bo przecież można, da się...
Ostatnimi czasy nastąpił prawdziwy wysyp ekranizacji powieści John le Carré'a. Można to potraktować jako znak czasów, w których widownia nie zaakceptowałaby na poły fantastycznych przygód Jamesa Bonda z okresu Seana Connery'ego lub Rogera Moore'a, z otwartymi ramionami powitała bardziej "racjonalne" wcielenie agenta w wydaniu Daniela Craiga. Proza le Carré'a, byłego pracownika MI6, charakteryzuje się z kolei z założenia wysokim stopniem realizmu, toteż szpiegowskie awantury jego pióra znalazły obecnie wielce podatny grunt. Warto jednak pamiętać, że romanse tak małego, jak i dużego ekranu z dorobkiem brytyjskiego pisarza, to bynajmniej nie wynalazek ostatniej dekady. Po twórczość autora "Nocnego recepcjonisty" sięgano chętnie, choć może nie równie często jak obecnie, również w czasach Zimnej Wojny. Do kanonu przeszły w szczególności dwie produkcje BBC, oparte na dwóch spośród najpopularniejszych książek autora: "Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg" oraz "Ludzie Smileya", obie z udziałem niezastąpionego Aleca Guinnessa w roli emerytowanego agenta, George'a Smileya.
W drugiej z wymienionych pozycji, sześcioodcinkowym miniserialu, przebywający od lat w stanie spoczynku Smiley, powraca, aby po raz ostatni skonfrontować się ze swoim nemezis, wszechwładnym szefem radzieckiego wywiadu, ukrywającym się pod kryptonimem Karla (Patrick Stewart). Kiedy w tajemniczych okolicznościach ginie dawny współpracownik Smileya, generał zza Żelaznej Kurtyny, który przeszedł na stronę "imperialistów", były agent czuje się w obowiązku zbadać okoliczności jego śmierci. Trop prowadzi do Europy Wschodniej, gdzie złożona z emigrantów siatka szpiegowska wpadła na trop nieuchwytnego do tej pory Karli. Czasy jednak się zmieniły i w nowej rzeczywistości posiwiały, zgorzkniały George Smiley zmuszony jest działać na własną rękę...
O poziomie produkcji sygnowanych przez legendarną BBC nie zamierzam się tutaj rozpisywać. Wystarczy wspomnieć otoczone nimbem kultu tytuły pokroju "Ja, Klaudiusz", "Doctor Who" czy "Latający cyrk Monty Pythona" i wszystko staje się jasne. "Smiley's People", podobnie jak starszy o trzy lata "Tinker, Tailor, Soldier, Spy" (książkowe pierwowzory obu pozycji wchodzą w skład tzw. "Karla Trilogy"), reprezentuje najwyższy poziom realizacyjny, z którym rzadko które z ówczesnych produkcji telewizyjnych, nie tylko brytyjskich, może się równać. Oczywiście, z dzisiejszej perspektywy, omawiana seria może wydawać się zgoła nieco statyczna. Większość akcji rozgrywa się tutaj we wnętrzach, fabułę zaś popychają naprzód nie widowiskowe pościgi, a dialogi i wiarygodnie przedstawione interakcje między postaciami. Cóż to jednak są za dialogi, cóż za soczyście rozpisane osoby dramatu! Dość powiedzieć, że sześciogodzinnego "kolosa" pochłania się jednym tchem, a napięcie nie słabnie praktycznie ani na chwilę.
Wyjątkowy status zapewniają "Smiley's People" w szczególności dwa wiodące aspekty: scenariusz oraz aktorstwo. Tekst Johna Hopkinsa stara się być możliwie jak najwierniejszy względem oryginału, toteż mamy tutaj zarówno rozbudowaną ekspozycję, jak i frapujące spotkania w rozmaitych częściach Starego Kontynentu. Praca szpiega nie ma tutaj w zasadzie nic z malowniczej egzotyki wypraw agenta 007: jest nużąca i mozolna, pełna absurdalnie wyglądających z perspektywy laika rytuałów i zabiegów. Twórcy serialu odsłaniają przed widzem kolejne karty z wyczuciem tempa, podgrzewając atmosferę, dzięki czemu, wiemy równie wiele (a często znacznie mniej), jak sam bohater. Bohater zaś to niepospolity: zmęczony, odziany w znoszony prochowiec strażnik "dawnego porządku". Gra Guinnessa jest tutaj z jednej strony oszczędna, z drugiej - wybaczcie ten kolokwializm - obłędna. Wszystko, czego nie wypowiada słowami George Smiley, widozn jest na twarzy aktora: w drobnych grymasach, ruchach oczu, ledwo zauważalnych zmianach układu ust. Występ słynnego odtwórcy roli Obi-Wana to mistrzostwo minimalizmu, dowód perfekcji warsztatu ujętego w karby wyspiarskiej powściągliwości. Zobaczywszy raz Aleca Guinnessa wcielającego się w postać George'a Smileya, nie będziecie w stanie wyobrazić sobie w tej roli nikogo innego, do skazanych na przegraną wliczając świetnego Gary'ego Oldmana. Drugi plan prezentuje się nie mniej atrakcyjnie, na szczególne wyróżnienie zasługują występy Mario Adorfa (Claus Kretschmar), Barry Foster (Saul Enderby), Bernard Hepton (Toby Esterhase), Bill Paterson (Lauder Strickland) oraz Władysław Scheybal (Otto Leipzig).
Strona realizacyjna przedsięwzięcia może się współcześnie wydawać nieco archaiczna, zaświadczam jednak że w najmniejszym stopniu nie umniejsza to przyjemności płynącej z seansu. Tak właśnie powinien wyglądać świat pozbawionych heroicznych cech, "zwyczajnych" szpiegów z kart powieści le Carré'a: chropowato i chłodno, brudno i wysoce nieefektownie. Podobnie jak rewelacyjna adaptacja "The Spy Who Came In from the Cold" z Richardem Burtonem w roli głównej, "Smiley's People" przenosi nas do nieuładzonego, pozbawionego fajerwerków świata międzymocarstwowego konfliktu, na głęboko ukrytą przed oczami osób postronnych pierwszą linię frontu. Tutaj nie ma prostych odpowiedzi, ani łatwych wygranych, to strefa szarości, o czym zaświadcza rozgrywający się przy przejściu granicznym na Oberbaumbrücke w Berlinie Zachodnim, gorzki finał. Ocena: *****
Jim Jarmusch jeszcze raz zabiera nas do świata kinowej nudy: ostentacyjnej, celebrowanej, utkanej z pozbawionych puent epizodów. Tytułowe Paterson to małe miasteczko w stanie New Jersey. To także nazwisko miejscowego kierowcy autobusu (Adam Driver). Paterson żyje wraz z żoną Laurą (Golshifteh Farahani). Mają psa, przytulny dom i całkiem zwyczajne, pozbawione szaleństwa życie. Tę codzienność, bohater przekuwa w pisane w notatniku wiersze. Pisze o wszystkim i o niczym, za wzór stawiając sobie słynnego poetę z rodzinnego miasteczka, Williama Carlosa Williamsa...
Wspomniałem na wstępie, że Jarmush celowo celebruje nudę i zdania tego będę bronił. Nie jest to jednak nuda, która usypiałaby w kinowym fotelu. To spokojny, pozbawiony sztucznie generowanego napięcia i gwałtownych zwrotów akcji, pejzaż egzystencji zwyczajnego człowieka. W trakcie filmu poznajemy siedem dni z życia bohatera: cichego, spokojnego wrażliwca. Reżyser wybiera mało znaczące zdarzenia, pozwala kamerze rejestrować codzienne rytuały, podlewając całość dyskretnym, ciepłym humorem. Żona Patersona pasjami piecze więc babeczki, marzy o karierze piosenkarki country i uporczywie namawia ukochanego, aby ten pokazał się światu ze swoją twórczością. Są spotkania w knajpie przy piwie i błahe rozmowy. Najbardziej dramatycznym wydarzeniem w filmie, nie licząc nagłej awarii autobusu (którą porównać można tutaj do małego trzęsienia ziemi), pozostaje więc atak niesfornego psa na notes, zakończony rozszarpaniem go na strzępy.
Ten banał, wyzucie z akcji, powtarzalność, nabierają w ujęciu twórcy "Nieustających wakacji" mocy wręcz magicznej. Nieefektowne, ułożone z ciągu nużących obowiązków życie, okazuje się być pełne ukrytej poezji, zupełnie w myśl zasady, która twierdzi, że "piękno tkwi w oku patrzącego". Czołowy ekscentryk amerykańskiego kina, uprawomocnia tę tezę z zaskakującą skutecznością, po raz kolejny udowadniając, że to co na pozór zdaje się być kompletnie niefilmowe, może być czarujące, prostota zaś nie musi świadczyć o przeciętności, a być wyrazem świadomego wyboru.
Patrząc na ekranowe Paterson, przypominamy sobie te wszystkie sielskie miejscowości, które na przestrzeni dekad sławiła kinematografia. Miejsca na celuloidowej mapie, gdzie czas płynie wolniej, gdzie drobny detal sięga nowego znaczenia, gdzie łyk czarnej kawy z rana jest w istocie małą przyjemnością. Jedną z tych, w których tkwi odwieczna tajemnica sensu. Bez lęku jednak, Jarmusch ubiera to wszystko w formę zgoła mniej pretensjonalną, niż widnieje to na piśmie. A w wywiadach powtarza, że robi kino takie, jakie sam chciałby oglądać. W przypadku każdego innego twórcy, takie twierdzenie mogłoby świadczyć o skrajnej megalomanii, może nawet braku szacunku dla widza. W Paterson w stanie New Jersey jest to jednak cnota: tutaj każdy może uwierzyć, że jest kimś, bohaterem codziennego, nudnego życia. Czasem warto uwierzyć. Ocena: *****
Choć z dzisiejszej perspektywy może wydawać się to zgoła niezwykłe, remake "Człowieka z blizną" z Alem Pacino w roli tytułowej, w momencie premiery nie podbił ani publiki, ani krytyków. De facto, obraz który potem obrośnie kultem, wchodząc na ekrany, okazał się być pierwszą tak spektakularną porażką w karierze Briana De Palmy. Nic dziwnego, że zniechęcony twórca postanowił wrócić w swym następnym obrazie na znajomy grunt: "Body Double" to kolejny, po "Dressed to Kill" i "Blow Out", przejaw fascynacji dorobkiem Hitchocka i zarazem czytelny hołd oddany mistrzowi suspensu.
Bohaterem historii jest bezrobotny aktor Jake Scully (Craig Wasson). Jake'a poznajemy w momencie, gdy właśnie zostaje wylany z planu niskobudżetowego horroru, a po powrocie do domu nakrywa swoją dziewczynę w łóżku z innym mężczyzną. Zdołowany, pozbawiony dachu nad głową, mężczyzna z ulgą i wdzięcznością przyjmuje ofertę poznanego przypadkiem kolegi po fachu. Sam (Gregg Henry) zmuszony jest wyjechać na parę tygodni z miasta i na gwałt potrzebuje kogoś, kto doglądałby położonej na wzgórzach Hollywood posiadłości kolegi. Jake wprowadza się bez chwili wahania do ekskluzywnego mieszkania, którego dodatkowym atutem jest mieszkająca w sąsiedztwie atrakcyjna kobieta. Co wieczór, nowy lokator z fascynacją podgląda przez lunetę sąsiadkę, której jednym z ulubionych zajęć jest seksowny taniec w bieliźnie przy odsłoniętych oknach. Niebawem Jake odkrywa, że bezpruderyjna piękność znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie...
Na swoistą ironię losu zakrawa fakt, iż "Świadek mimo woli", podobnie jak jego gangsterski poprzednik, poniósł finansową klapę, podkopując dodatkowo kredyt zaufania względem swego twórcy ze strony hollywoodzkich studiów. Krytycy znów kręcili nosem, a pamiętna scena zabójstwa z użyciem wielkiego wiertła, wzbudziła kontrowersje podobne do tych, jakie towarzyszyły niesławnej sekwencji hotelowej ze "Scarface". Pojawiły się zarzuty odnośnie mizoginistycznej przemocy i braku wyczucia smaku. Sam De Palma w filmowym wywiadzie-rzece z 2015 roku, skwitował całą aferę sprzed lat w rozbrajający sposób, stwierdzając, że będące przedmiotem dywagacji wiertło o fallicznym kształcie było tak ogromne, gdyż... musiało jakoś przebić się przez podłogę.
"Body Double" wydaje się być dobrym przykładem braku zrozumienia estetyki campu, której twórca "Carrie" był wierny w zasadzie od początku (patrz choćby "Phantom of the Paradise"). Fabuła, która eksploatuje motywy znane doskonale z dwóch arcydzieł Hitchcocka, "Okna na podwórze" i "Zawrotu głowy", jest tyleż wtórna, co prześmiewcza. Reżyser miesza konwencje thrillera erotycznego, kina grozy i czarnej komedii. Mamy więc do czynienia z wystylizowanym do granic przesady pastiszem, który jednocześnie doskonale sprawdza się jako kino gatunkowe. Jeśli więc imitacja mistrza, to najwyższych lotów, tym bardziej, że De Palma dawno już znalazł własny język filmowy. Z brawurą łączy pozornie nieprzystające do siebie składowe, czego kulminacją pozostaje fragment, w którym Jake trafia na plan porno-klipu do kawałka Frankie Goes to Hollywood "Relax". Zawieszenie rzeczywistości, fragment filmowego szaleństwa, będący czystym dowodem celuloidowego wizjonerstwa.
Czas weryfikuje osądy, toteż obecnie, "Świadek..." zajmuje zaszczytne miejsce pośród najlepszych dokonań De Palmy. Mimowolnie narzucają się w tym przypadku konotacje z innym "niedopieszczonym" majstersztykiem. Z dwojga wspomnianych obrazów Hitchcocka, omawiana pozycja najbliższa jest "Zawrotowi głowy". Dzieło, które sam twórca uznawał za swoje najwybitniejsze dziecko, przejaw miłości do X muzy, a zarazem wyrafinowana zabawa formą, w chwili wejścia na ekrany również spotkało się z niechęcią, by doczekać się rehabilitacji ze strony historyków kina dopiero po latach. "Body Double" jest podobnie niefrasobliwym dokonaniem, zlepkiem po wirtuozersku połączonych cytatów. Plus ścieżka dźwiękowa od Pino Donaggio, która przypomina że obok klasycznego dreszczowca, dużo tutaj również z giallo. Perła dla koneserów. Ocena: *****
"Miasteczko Twin Peaks" śmiało można uznać za jedną z tych pozycji, które zrewolucjonizowały telewizję i dokonały przełomu w kręconych na jej użytek serialach. Serial telewizyjny już w założeniu był jednym z owych wynalazków, które miały w początkach istnienia nowego medium w latach 50-tych pomóc mu dać odpór wciąż dzierżącej berło władzy X Muzie. Na ironię zakrawa fakt, że jest to właściwie pomysł zaczerpnięty z samego kina, ale też nie o tym tutaj. Stworzona przez Davida Lyncha iMarka Frosta opowieść o idyllicznej mieścinie na dalekiej północy Stanów Zjednoczonych, którą wstrząsa dokonany w niej brutalny mord zawładnęła wyobraźnią milionów widzów, którzy z zapałem śledzili kolejne odcinki serii. Dziś "Twin Peaks" to pozycja kultowa, a pisząc "kultowa" mam na myśli prawdziwy kult, z którym ciężko dyskutować i z którym współczesne tasiemce w rodzaju "Lost" czy "Prison Break" w żadnym stopniu równać się nie mogą.
À propos "tasiemców". Jedną z przyczyn ogromnej popularności i sukcesu, jakie stały się udziałem serii autorstwa spółki Lynch / Frost, było zręczne wykorzystanie elementów właściwych do tej pory dla nie mających końca oper mydlanych, które skutecznie przyciągały przed ekrany setki odbiorców. Przede wszystkim jednak twórcy cyklu postanowili inteligentnie wykpić owe wzorce (na co przykładem może być śledzona przez niektórych bohaterów sztampowa telenowela "Invitation to love", która co rusz przewija się gdzieś w tle), użyć ich, jednocześnie subtelnie od nich się dystansując. Stąd też, obok wątku kryminalnego i wiążącego się z nim pytania, które posłużyło za tytuł mojej recenzji, równie ważne są perypetie sercowe i zawirowania w życiach prywatnych poszczególnych osób dramatu. Czyni to z "Miasteczka..." unikalne połączenie dreszczowca z mocno rozbudowanym wątkiem paranormalnym i sielskiego obrazu życia na amerykańskiej prowincji na wzór "Przystanku Alaska" (z którym dzieło Lyncha notabene miało wiele wspólnych miejsc zdjęciowych).
No dobrze, tyle że na razie to wszystko brzmi jak sucha, pozbawiona większego zaangażowania analiza. Za co jednak "Twin Peaks" można tak naprawdę pokochać? W pierwszej kolejności - na pewno za potężną galerię zróżnicowanych, rozbudowanych pod względem charakterologicznym postaci. Któż z oglądających nie zapałał ogromną sympatią dla zarażającego otoczenie optymizmem i stosującego nietypowe metody śledztwa agenta FBI Dale'a Coopera? Występujący w tej roli Kyle MacLachlan stworzył pełnokrwistą postać, która ujmuje swym ekscentryzmem i pozytywną energią. Jak najbardziej przyjemne odczucia budzi także lokalny szeryf Harry Truman (Michael Ontkean) czy jego podwładni. Wiele postaci w trakcie trwania serialu podlega także znaczącym przemianom, dzięki czemu niektórzy spośród nacechowanych "ujemnie" bohaterów z czasem zaczyna odkrywać przed widzem swe dodatnie strony. Świetnym przykładem może tu być słodka trzpiotka Audrey Horne grana przez Sherilyn Fenn, która wraz z kolejnymi godzinami spędzonymi w Twin Peaks daje się poznać jako istota rozsądna i delikatna zarazem.
Aktorstwo w Lynchowskiej "soap operze" jest z reguły celowo przerysowane, czasem wręcz nienaturalne (przykładem Dana Ashbrook w roli Bobby'ego Briggsa czy Wendy Robie jako Nadine), jednak jest to po prostu część przyjętej konwencji i dla żadnego choć trochę zaznajomionego z dorobkiem pana od "Dzikości serca" widza nie powinno być to zaskoczeniem. Jednocześnie znajdują się tu kreacje, które trudno określić inaczej niż jako skończone perełki. Znów, jak to u Lyncha, występują one najczęściej pośród czarnych charakterów. I tak, mamy tu na przykład kapitalnego Michaela Parksa w roli wyrachowanego psychopaty Jeana Renaulta. Każdy też z pewnością pamięta budzącego ciarki Boba, w którego wcielił się demoniczny Frank Silva. Oprócz tego dużo frajdy sprawiają pomniejsze epizody, jak choćby te, które przypadły w udziale Billy'emu Zane'owi czy Davidowi Duchovny'emu. Ten drugi w szczególności dostarcza sporej przyjemności odgrywaną przez siebie rolą. No i jest jeszcze sam pomysłodawca, który wkracza w kilku epizodach jako niedosłyszący przełożony agenta Coopera...
Chciałoby się powiedzieć, że "Miasteczko Twin Peaks" to pozycja perfekcyjna w każdym calu. Cóż, nie jest tak w zupełności, choć zarazem chyba żaden serial nie jest i nigdy nie był tak blisko tego stwierdzenia. Od "absolutu" dzieło tandemu Lynch / Frost dzieli kilka mało istotnych, często zbytecznych, wątków, które po drodze zostają wplecione do akcji. W żaden sposób nie wpływają one jednak na odbiór całości, przez wielu mogą zresztą zostać uznane za przyjemne urozmaicenie. Ja sam przyznam, że na mnie owa seria najmocniej oddziaływała wówczas, gdy klimat gęstniał, zapanowywał mroczny niepokój i nastrój tajemniczości. Nie muszę chyba dodawać, że z tego tytułu najwyżej cenię sobie te spośród epizodów, za którymi personalnie stał twórca "Zagubionej autostrady". Sekwencje ukazujące marzenia senne Dale'a czy też te rozgrywające się już bezpośrednio w "Czarnej Chacie" to samoistne arcydzieła surrealizmu i filmowej grozy najwyższego szczebla.
Kończąc: wskazany w tytule niniejszej recenzji trop bynajmniej najważniejszy w tym wszystkim nie jest, co jak sądzę, gdzieś po drodze zdołałem wyłuszczyć. Nie najważniejszy, bo w (pozornie) cichym i sielankowym Twin Peaks każdy znajdzie coś dla siebie. Dla jednych będzie to szokująca zagadka, dla innych uczuciowe rozterki mieszkańców, a dla niektórych... placek z wiśniami i "damn good coffee".