7/28/2016

Batman: The Killing Joke (2016)

dir. Sam Liu


"Killing Joke" to kanon powieści graficznych ze świata Człowieka-Nietoperza. Komiks autorstwa Alana Moore'a i Briana Bollanda, opublikowany w 1988 roku, wywołał kontrowersje ze względu na zawartą w nim dozę przemocy i perwersyjny charakter, szybko jednak obwołany został jedną z najlepszych historii o Batmanie. Wątki zeń zapożyczał zarówno pierwszy film Tima Burtona", jak i "Mroczny Rycerz" Christophera Nolana. Wieść o decyzji zekranizowania komiksu w formie filmu animowanego, w dodatku opatrzonego kategorią wiekową R, wywołała wśród fanów poruszenie bodaj większe nawet, niż fakt zaadaptowania na potrzeby ekranu słynnego "Powrotu Mrocznego Rycerza" Franka Millera. 



Z racji dość skąpego materiału wyjściowego (komiks liczy sobie zaledwie czterdzieści sześć stron), twórcy wersji filmowej, zmuszeni byli wzbogacić nieco oryginalną fabułę. Dodane półgodzinne wprowadzenie jest zarazem największym minusem omawianej pozycji. Poznajemy w nim dzieje relacji między Batmanem a Batgirl, w cywilu znaną jako Barbara Gordon, córka komisarza (znalazło się nawet miejsce na - chybiony skądinąd - wątek romansowy). Nowa intryga wyraźnie odstaje od reszty materiału, sprawia wrażenie doczepionego na siłę pojedynczego odcinka serialu, odznacza się inną atmosferą i rodzajem narracji, co więcej - jest kompletnie zbyteczna. Niestety, bez zastosowania takiego zabiegu, obraz Sama Liu nijak nie osiągnąłby rozmiarów pełnego metrażu. Szkoda mimo wszystko, że scenarzyści nie zdecydowali się na nieco ciekawsze urozmaicenie.



Sama historia wymyślona przez Moore'a, pozostawiona została bez zmian (a nawet jeśli, to są one co najwyżej kosmetyczne). I bardzo dobrze, bo tutaj akurat poprawiać nie ma czego. Mamy więc ucieczkę Jokera z Arkham i jego napaść na Barbarę. Mamy porwanie komisarza oraz przedstawioną w serii retrospekcji genezę kryminalisty z uśmiechem od ucha do ucha. Jest upiorny lunapark i finałowa konfrontacja z enigmatycznym końcem. Wszystko, jak trzeba. Smaku dodaje udział sprawdzonych odtwórców ról pary antagonistów: głosu Nietoperzowi pożycza Kevin Conroy, Jokerem jest niezawodny Mark Hammill. Jak za starych, dobrych czasów. Po raz pierwszy także Warner Bros. oraz DC Comics, zdecydowały się skierować animację do widza dorosłego, co poparte zostało nadaniem przez MPAA kategorii R, w Stanach zamykającej dostęp do nieodpowiednich treści młodocianym. 



"Batman: Killing Joke" to gratka dla każdego miłośnika komiksów. Łatwo wybaczyć nużący wstęp, gdy cała reszta podana została z uszanowaniem dla kultowego pierwowzoru. Oczywiście, znajdą się i tacy, którzy utyskiwać będą, iż liczyć należało na coś zgoła bardziej rewolucyjnego (raczej nikt, kto zna papierowy oryginał, nie będzie tutaj niczym zaskoczony). Pytanie jednak, czy zbytnie namieszanie w materiale wyjściowym nie byłoby równoznaczne ze świętokradztwem. Myślę, że "Zabójczy żart" Jokera zadziałał z całą swą rozbrajającą mocą.

Ocena: ****



7/22/2016

Southbound (2015)

dir. Radio Silence, Roxanne Benjamin, David Bruckner, Patrick Horvath


"You are traveling through another dimension, a dimension not only of sight and sound but of mind. A journey into a wondrous land whose boundaries are that of imagination. Your next stop, the Twilight Zone!" - tak przed laty Rod Serling anonsował kolejne odcinki słynnej "Strefy Mroku". Od tamtej pory powstało wiele antologii science-fiction i grozy, tak serialowych, jak i fabularnych. Wszystkie one jednak mają zaciągnięty ogromny dług wdzięczności względem serii stworzonej przez Serlinga. Taka oto myśl naszła mnie w trakcie oglądania niezależnej produkcji "Southbound".



Składa się nań pięć oddzielnych historii, wszystkie jednak łączy motyw pustkowia, na którym nie ma miejsca dla zwykłych śmiertelników. Jesteśmy gdzieś na autostradzie w pobliżu południowej granicy USA, z radia dobiega posępny głos DJ-a, przed nami ciemność, droga prowadząca prosto do piekła...



Pierwsza nowela, zatytułowana "The Way Out" opowiada o dwóch mężczyznach, którzy przed kimś uciekają samochodem. Przed kim - tego nie wiemy, jednak sytuacja zdaje się być poważna, jako że obaj uciekinierzy od stóp do głów pokryci są krwią.



Second one: "Siren". Trzy członkinie zespołu jazzowego łapią gumę na środku pustyni. Z pomocą przychodzi im ekscentryczna para w średnim wieku. Małżeństwo zabiera dziewczyny do swojego domu i oferuje schronienie. Z czasem zachowanie dobroczyńców zaczyna być coraz bardziej niepokojące.



"The Accident" za bohatera ma mężczyznę, który podróżując nocą do domu, potrąca młodą dziewczynę. Sprawca wypadku dzwoni na pogotowie, gdzie poinstruowany zostaje przez dwie dyspozytorki, jak ma postępować w tej sytuacji.



Segment "Jailbreak" zabiera nas do baru w małym miasteczku, gdzie stali bywalcy zostają wieczorną porą sterroryzowani przez uzbrojonego napastnika. Mężczyzna nie dokonuje jednak napadu, lecz, jak twierdzi, szuka swej zaginionej siostry.



Ostatnia historia nosi tytuł "The Way In". Mamy tutaj trzyosobową rodzinę. Matka, ojciec i córka spędzają czas w domku na odludziu, świętując ostatnie chwile razem, przed pójściem pociechy na studia. Ich wypad zostaje zakłócony przez grupę zamaskowanych napastników.



Choć wszystkie wymienione powyżej nowele wydaja się być autonomiczne, twórcy zdecydowali się spiąć je wszystkie klamrą. Przyznam, że spoiwo to dosyć wątłe, jako że akurat dwa segmenty, pierwszy i ostatni, wyreżyserowane przez członków grupy Radio Silence, należą do najsłabszych w zestawieniu. Mimo wszystko jednak, poszczególne opowieści zgrabnie i płynnie przechodzą jedna w drugą, co nie byłoby możliwe bez współpracy pomiędzy poszczególnymi twórcami. Podejście do tematu antologii nie jest bynajmniej nowe, wszak bardzo podobny patent legł choćby u podstaw "Pulp Fiction". "Southbound" rewolucją więc żadną nie jest, choć z pewnością może dostarczyć fanom horroru porcję dobrze spreparowanej rozrywki. Cały urok przedsięwzięcia polega bowiem nie tyle na oryginalności, co na skłonności do niedopowiedzeń. Autorzy scenariuszy poszczególnych nowel wiedzą, że najstraszniejsze jest to, co nienazwane, toteż w operowaniu grozą pozostają raczej subtelni. Nie oznacza to bynajmniej, że pozbawieni zostaniemy efektów szoku, scen gore czy jump-scenes - co to, to nie. Posoka de facto leje się nader szczodrze, kiedy jednak służy to narracji, niektóre szczegóły pozostawione zostają w gestii wyobraźni widza. I tu właśnie moje zastrzeżenia względem "The Way Out" oraz "The Way In": podczas, gdy reszta filmowców zdecydowała się na oszczędność i operowanie tajemnicą, w filmikach od Radio Silence królują ograne chwyty i ciężkie do przetrawienia, kiepsko wykonane efekty CGI. Szkoda, albowiem obie opowieści posiadają potencjał, zabrakło tylko umiaru.



"Southbound" ucieszy z pewnością tych, którzy narzekają na niedostatek stylowych opowieści z dreszczykiem we współczesnym kinie. Poszczególne historie są odpowiednio zróżnicowane pod względem tematyki, jednak dzięki sprytnym zabiegom, nie mamy odczucia dysonansu czy rozdźwięku. Koniec końców, pięć nowel tworzy inteligentnie pomyślaną całość i nawet słabsze koncepty fabularne z dwóch krańcowych odsłon nie są w stanie zepsuć przyjemności płynącej z seansu. Zapnijcie więc pasy, bowiem podróżujecie do miejsca, gdzie zwykłe rzeczy nie zdarzają się zbyt często...

Ocena: ****



7/21/2016

Freaks (1932)

dir. Tod Browning


Ciemna noc. Ponure pustkowie i banda zdeformowanych stworów pełznących w strugach deszczu ku wrzeszczącej z przerażenia kobiecie. Brzmi jak fragment jakiegoś rasowego dreszczowca dla miłośników specyficznych doznań. Coś jest na rzeczy, bo ta scena pochodzi w istocie z dzieła specyficznego... A na dodatek wcale nie byle jakiego, bo mowa o słynnym obrazie Toda Browninga z 1932 roku pod tytułem "Dziwolągi". Filmu, który osiągnął status wręcz legendarny i do dziś istnieją kraje, w których pozostaje on zakazany. 



Cała akcja tej, na pierwszy rzut oka bardzo skromnej opowieści, rozgrywa się w cyrkowym obozie, a bohaterami są jego główne "atrakcje". Kobieta z brodą, człowiek-tułów, hermafrodyta, siostry syjamskie, karły - tego typu postacie zaludniają ekran, i to o nich traktuje ta historia. Osią fabuły jest miłość karła Hansa do akrobatki Kleopatry. Blondwłosa, zimna piękność wykorzystuje uczucie i naiwność odmieńca, by połechtać własną próżność, a przy okazji wystawiać go na pośmiewisko. Kiedy jednak dowie się, że Hans jest spadkobiercą ogromnego majątku, postanawia wziąć z nim ślub, a następnie otruć go i przejąć jego fortunę. Nie podejrzewa jednak, że zadzierając z jednym "dziwolągiem", zadziera ze wszystkimi, a ich zemsta będzie okrutna... 



Browning, który stworzył również sławetną adaptację powieści Brama Stokera z 1931 roku z Belą Lugosim, odpowiada za niewątpliwie jedną z najciekawszych i najbardziej intrygujących pozycji w historii kina grozy. "Dziwolągi" przerażają bowiem aurą niesamowitości utkaną z tego, co jest jak najbardziej realne. Nie ma tu filmowych trików, a potwory, które wywołują u widza dreszcz na plecach, to najprawdziwsi ludzie. Zresztą chyba właśnie z tego powodu omawiane dzieło do dziś może być przedmiotem kontrowersji. Reżyser zatrudnił bowiem do swej produkcji w rolach aktorów prawdziwych "odmieńców", ludzi pozbawionych kończyn, dotkniętych szokującymi dla przeciętnego zjadacza chleba deformacjami i schorzeniami. Posunięcie moralnie dwuznaczne, które może sprawiać wrażenie, jakby reżyser sam przybrał postawę właściciela "teatru osobliwości", który czerpie zysk z cudzych ułomności. Tak czy inaczej, nie zagłębiając się w tego typu etyczne dywagacje, i tak należy przyznać, że film Browninga dziś wywołuje niemałe wrażenie i na długo pozostaje w głowie. Końcowe sceny to kwintesencja ekranowej grozy. Za sprawą swej sugestywności w ogóle się nie zestarzały. 



Niezależnie od pobudek, jakie kierowały twórcami "Dziwolągów", w trakcie kręcenia (a warto na marginesie dodać, że Browninga wspomagał na planie inny, również znany ze skłonności do drastycznych eksperymentów, filmowiec Dwain Esper) jest to niewątpliwie pozycja unikatowa, zarówno jak na lata w jakich powstała, jak i w dzisiejszych czasach, gdy wszystko osiąga się za pomocą efektów komputerowych. Niby szacowny klasyk, ale warto przekonać się na własnej skórze, że do dziś potrafi nieźle wbić w fotel swoją niepokojącą siłą oddziaływania. 

Ocena: *****



La collectionneuse (1967)

dir. Éric Rohmer


Przyjaciele Adrien (Patrick Bauchau) i Daniel (Daniel Pommereulle) spędzają lato w willi należącej do wspólnego znajomego. Wypełniona bezczynnością beztroska pobytu w słonecznym Saint-Tropez, zakłócona zostaje przez pojawienie się osoby trzeciej. To Haydée (Haydée Politoff), kusząca kolekcjonerka przygód miłosnych. Choć z początku bagatelizowana, obecność dziewczyny zdestabilizuje uporządkowany rytm wypoczynku obu panów... 


"Kolekcjonerka" to czwarta część cyklu "Sześć opowieści moralnych", realizowanego przez Erica Rohmera w latach 1963-1972. Film powstał przy minimalnym nakładzie środków, w trakcie oczekiwania na rozpoczęcie zdjęć do następnego obrazu Francuza, "Moja noc u Maud". Poszczególne sceny kręcone były niechronologicznie, autor zdjęć Nestor Almendros wiele spośród nich rejestrował przy naturalnym oświetleniu. Pozbawieni budżetu reżyser i operator, zmuszeni byli postawić na naturalizm i minimalizm. Długie ujęcia wprowadzają do narracji zbawienny w skutkach element ociężałości, korespondujący ze stanem, w jakim znajdują się bohaterowie historii.  


Improwizowane dialogi, pozornie pozbawione większego znaczenia epizody, składające się na fabułę "Kolekcjonerki", mają działanie orzeźwiające. Tworzący na ekranie trójkąt miłosny BauchauPommereulle i Politoff wnoszą do swoich ról autentyzm i świeżość . Odtwarzane przez nich postaci prowadzą rozwlekłe dysputy o niczym, flirtują, przyciągają się i odpychają na przemian, zupełnie jak w życiu. Ich przygoda jest ostentacyjnie nieciekawa, pozbawiona znaczących punktów zwrotnych. Opowieść o niej - ospała, naznaczona długością letniego dnia, po którym następuje ciepła, krótka noc, którą można przespać lub też nie, bez większej szkody dla organizmu. Rohmer wprawdzie uprzedza, że jego dzieło traktować będzie o "moralności", ale jego bohaterowie de facto pozostają poza nią. Potrafią o niej rozmawiać, nie są w stanie zdefiniować. To po trosze rozleniwione bestie z cyrku, który już dawno odjechał. Eksponaty w gabinecie póz i masek, śmiertelne żyjątka na drodze do kolejnej strawy, kolejnej zdobyczy, pozbawione głębszej refleksji, choć zdolne do jej markowania. Głównie na własny użytek. 



Jest w tym pewna ambiwalencja, w której upatrywać należy właściwego uroku "Kolekcjonerki". Rohmer bowiem nie poucza, prędzej przygląda się, interpretacje pozostawiając widzowi. Koniec końców, mamy odczucie, jakbyśmy obserwowali mgliste wspomnienie z wakacji, gdzie przez "gdyby" pogrzebane zostały namiętności, wypłowiałe, śmieszne wręcz po upływie czasu. Ślady stóp na piasku, uchwycony okiem kadr specyficznej krzywizny w detalu ciała, parę spojrzeń, niesforny kosmyk włosów na czole, kropla potu, którą ktoś inny przeoczył. Celebracja szczegółów, fragmentów. Jeden z tych filmów "o niczym", gdzie niewiele się dzieje na zewnątrz, więcej w środku. Zarazem jeden z najbardziej efektownych filmów "o niczym", z jakimi dane mi było się zetknąć. 

Ocena: *****


7/18/2016

High Sierra (1941)

dir. Raoul Walsh


Zrealizowany według scenariusza autorstwa Johna Hustona i W.R. Burnetta (na podstawie powieści tego ostatniego) "High Sierra", okazał się być przełomowym obrazem w aktorskim dorobku Humphreya Bogarta. Obsadzany wcześniej w rolach drugoplanowych aktor, wreszcie zaistniał przed szeroką widownią w roli głównego bohatera. I to nie byle jakiego, gdyż są to początki charakterystycznego bogartowskiego emploi, zmęczonego życiem twardziela z zasadami. Niedługo potem na ekrany kin wszedł ikoniczny "Sokół maltański", dając narodziny gatunkowi czarnego kryminału. 1941 był bez wątpienia rokiem triumfu dla 42-letniego wówczas aktora.



Osadzone w konwencji kina noir "High Sierra" to opowieść o ułaskawionym skazańcu nazwiskiem Roy Earle (Bogart), który po opuszczeniu murów więzienia ma do wykonania jedno ostatnie zlecenie. Jego celem jest hotel w małej kalifornijskiej miejscowości, a konkretnie jego sejf, w którym przechowywane są kosztowności należące do gości. Ten skok to spłata długu wdzięczności względem starego przyjaciela, ale też szansa dla recydywisty na ustawienie się do końca życia...



Obraz Raoula Walsha wykorzystuje formułę "heist movie", którą kino noir doprowadzać będzie później do perfekcji dziełami takich mistrzów, jak wspomniany Huston ("Asfaltowa dżungla") czy Stanley Kubrick ("Zabójstwo"). "High Sierra" nie skupia się jednak w sposób drobiazgowy na samym napadzie, najważniejsza jest tutaj postać głównego bohatera i jego relacje z otoczeniem. Roy to oprych, ale nie byle jaki: stary wyga, który niejedno już w życiu widział, ale w którym jednak wciąż tli się iskra. Potrafi być okrutny i bezwzględny, działa jednak metodycznie i nigdy nie traci zimnej krwi. Jest również zdolny do czynów wielkodusznych, jak choćby wtedy, gdy pomaga ubogiej rodzinie, spotkanej podczas podróży przez granice stanów. Jest w rysunku tej postaci obecny tradycyjny rys romantyczny: to łajdak, zachowujący jednak w dalszym ciągu ludzką twarz. Już od pierwszych minut, jego los wydaje się być przesądzony, choć przecież po drodze otrzymuje szanse na odkupienie, choćby za sprawą uczucia, jakim obdarza go doświadczona życiowo Marie, grana przez niezawodną Idę Lupino.



Jak to w pełnym światłocieni świecie noir, jest w tym wszystkim obecny moralny relatywizm, który nakazuje widzowi identyfikować się z personą kryminalisty. Jest również miejsce na fatalizm: zgodnie z przepowiednią czarnoskórego pachołka, pies-przybłęda przynosi pecha i okazuje się być swoistym nemezis wyczerpanego bohatera. Scenariusz wygrywa tę nieskomplikowaną filozofię w sposób nader zręczny, a sprawna reżyseria Walsha gwarantuje odpowiednią dawkę napięcia. O aktorstwie nie wypada nawet wspominać: Bogart dał z siebie wszystko, najwyraźniej świadom faktu, że rola byłego więźnia na ostatnim zakręcie jest jego życiową szansą. Wypada znać.

Ocena: *****



7/17/2016

Byzantium (2012)

dir. Neil Jordan


Wraz z „Byzantium” Neil Jordan powrócił na grunt wampirzych opowieści, który przecierał blisko dwadzieścia lat wcześniej, realizując ekranizację „Wywiadu z wampirem”. 

W kwestii podejścia do tematu, twórca „Mona Lisy” na pierwszy rzut oka idzie w zgoła nieortodoksyjnym kierunku, pozwalając swym bohaterom, niczym w niesławnej „Sadze Zmierzch”, chodzić za dnia. Na szczęście, w pakiecie nie idzie żaden Pattinson, ani inny wymuskany idol nastolatek. Zamiast tego otrzymujemy na pierwszym planie dwie kobiece postaci, matkę i córkę, obie objęte klątwą nieśmiertelności. Zmuszone są one do częstych zmian miejsca pobytu, zupełnie jakby ktoś deptał im wciąż po piętach. Kto to taki, dowiadujemy się w trakcie rozwoju akcji, która gęsto przetykana jest retrospekcjami, ukazującymi, krok po kroku, w jaki sposób doszło do przemiany bohaterek w mordercze stworzenia.


Napisałem powyżej „mordercze”, jednak prawda jest taka, że Jordan nie zagłębia się zanadto w dylematy moralne związane ze sposobami zdobywania pożywienia przez wampiry, co odgrywało dość istotną rolę we wspomnianym wcześniej obrazie z 1994 roku. Nasz tandem zabija tylko bliskich śmierci, ewentualnie tych, którzy na to sobie zasłużyli. Można to uznać za swego rodzaju unik – po co wszak babrać się w kwestiach, które poruszano wielokrotnie, ale rzadko z zadowalającym skutkiem. Podobnych „uników” mamy tu więcej, wszystko po to, aby scenariusz mógł skupić się na relacjach na linii matka-córka. Ciężko jednak oprzeć się wrażeniu, iż reżyser  z reguły ucieka się do oklepanych banałów. Miłość rodzicielki musi więc być zaborcza i nadopiekuńcza. Musi także nadejść w końcu jakieś od niej wyzwolenie. To zjawia się wraz z wprowadzeniem na scenę chorego na białaczkę chłopca.

Jak widać, im więcej elementów tej układanki wskakuje na swoje miejsce, tym bardziej historia staje się trywialna, błaha wręcz. Całe więc szczęście, że reżyser nie zapomina w tej gmatwaninie, że poza filmem z Alicja Bachledą-Curuś nakręcił także kilka ciekawych, wartościowych pozycji. Wciąż potrafi wyśmienicie kreować nastrój, który jest tu gęsty niczym mgła w rybackiej wiosce, gdzie toczy się akcja. Stylowość z kolei zapewniają „Byzantium” wytworne zdjęcia Seana Bobbita – strona wizualna to bezsprzecznie największy plus omawianego obrazu. „Gotycki” mrok powraca na swoje miejsce, odganiając przytłaczające widmo romansu dla pensjonarek. Zupełnie tak, jakby plastyczne wysmakowanie miało być tym właściwym „niedopowiedzeniem” w opowieści, która zanadto polega na sprawdzonych kliszach. W efekcie nieco staroświecki kostium, w jaki ubiera swe dzieło Irlandczyk, okazuje się być najbardziej śmiałym i nieortodoksyjnym spośród jego posunięć.

Ocena: ***


7/15/2016

The Nice Guys (2016)

dir. Shane Black



Shane Black zadebiutował w Hollywood w wieku zaledwie 26 lat, dostarczając wytwórni Warner Bros. scenariusz megahitu "Zabójcza broń". Na początku lat 90. był jednym z najbardziej rozchwytywanych autorów, zgarniając rekordowe sumy za teksty do "Ostatniego skauta" i "Długiego pocałunku na dobranoc". Jego specjalizacja: umiejętnie odmierzone proporcje między skondensowaną dawką akcji i humorem. Szczególnie dobrze owa mieszanka spisywała się w przypadku intryg kryminalnych łączonych z konwencją buddy movie. Sprawdzony koncept odświeżył w "The Nice Guys", przy okazji stając samemu za kamerą i cofając się do lat 70. Załóżcie więc dzwony, odsłońcie włosy na klacie i przygotujcie na wyprawę w czasy muzyki disco, owłosionych klatek piersiowych i zaangażowanego kina porno.  



Cała afera rozpoczyna się wraz ze śmiercią gwiazdki filmów dla dorosłych, która swym autem rozbija się na rodzinnej posesji umiejscowionej gdzieś na wzgórzach Hollywood. W oficjalną wersję dotyczącą zgonu zdaje się nie wierzyć matka nieboszczki, która wynajmuje do zbadania sprawy prywatnego detektywa Hollanda Marcha (Ryan Gosling), osobnika skromnych talentów, którego od rozwiązania zagadki bardziej interesuje inkasowanie czeków. Splot przypadków postawi na jego drodze Jacksona Healy'ego (Russell Crowe), mięśniaka od brudnej roboty. Panowie zrazu nie zapałają do siebie sympatią, połączy ich jednak wspólny interes: odnalezienie pewnej zaginionej dziewczyny... 



Stylistyka retro zobowiązuje, toteż na poziomie fabularnym Black postawił na konstrukcję rodem z kina noir. Fabuła jest odpowiednio zagmatwana, a pozornie błaha sprawa, zgodnie z regułami gatunku, skrywa drugie dno w postaci spisku sięgającego wysokich szczebli władzy. Podstawowy szkielet to już jednak typowa komedia kumpelska: reżyser trzeciego "Iron Mana" nie kłopocze się zabawą w Krzysztofa Kolumba i bez najmniejszego zażenowania odgrzewa swoje ulubione schematy. Nie tylko więc mamy na pierwszym planie niedobrany duet, tutaj nawet zawiązanie akcji przywodzi na myśl "Zabójczą broń". Pytanie brzmi: czy brak oryginalnych rozwiązań stanowi przeszkodę w trakcie seansu? Bynajmniej. Black snuje bowiem swoją opowieść z lekkością i godną pozazdroszczenia werwą jednocześnie. Sypie gagami z rękawa, przy czym oddać mu należy, iż w większości przypadków są one autentycznie zabawne. Fakt, że producenci powoli przekonują się na powrót do kategorii wiekowej "R", świadczy dobrze i przynosi nad wyraz zadowalające wyniki również na przykładzie omawianej pozycji: dowcip jest daleki od poprawności, jedno "fuck" goni następne, a trup ściele gęsto. Widz tymczasem może rozsiąść się wygodnie w fotelu, rozanielony zbawiennym wpływem swobody panującej na ekranie. 



Całe przedsięwzięcie nie mogło się rzecz jasna udać bez odpowiedniego zestawu aktorskiego. Ci, którzy pamiętają potyczki słowne Mela Gibsona i Danny'ego GloveraBruce'a Willisa i Damona Wayansa czy nawet Vala Kilmera i Roberta Downeya, wiedzą doskonale, jak ogromne znaczenie odgrywa chemia w ramach duetu aktorskiego. Ryan Gosling i Russell Crowe nie zawodzą oczekiwań: to jest właśnie "dream-team". Panowie pasują do siebie nawzajem jak przysłowiowa "pięść do nosa", które to określenie, w przypadku męskiego kina akcji, nie posiada bynajmniej pejoratywnego wydźwięku. Gruboskórny macho Healy w wydaniu Crowe'a to jawne przeciwieństwo pechowego i nie grzeszącego inteligencją Marcha Goslinga. Jeden jest niczym taran, drugi to pokraczna wersja Philipa Marlowe'a, zbierający na każdym kroku cięgi trzeciorzędny detektyw. Wspólnie stanowią jednak tandem zdolny przezwyciężać wszelkie trudności na drodze do osiągnięcia celu. Kluczem do sukcesu jest wyczucie partnera i ten wyższy level współpracy bez dwóch zdań widoczny jest na ekranie. Przy okazji, obaj panowie wykazują się niespodziewanymi pokładami talentu komicznego, po seansie świta więc w głowie głównie jedno pytanie: "kiedy bis?". 


Przeciwieństwa się przyciągają, to wiadomo nie od dziś. Tak samo jak znany jest fakt, iż swego czasu możliwe było nakręcenie filmu porno z fabułą oraz że mody są zmienne.Black przypomina o tym wszystkim ze swadą, jakiej od dawna brakowało w kinie sensacyjnym. Repetycje i mielizny scenariuszowe kamufluje dynamiką i niewymuszonym luzem. Wie doskonale, kiedy przycisnąć pedał gazu, a kiedy dać chwilę wytchnienia. Co chyba najbardziej zbawienne, to wrażenie rozgrzeszenia. Jeszcze raz, podobnie jak trzy dekady temu, nie mamy poczucia wstydu, obserwując facetów okładających się po twarzach i demolujących wszystko w zasięgu wzroku. Shane Black dostarcza dokładnie to, za czym jako widzowie mieliśmy prawo tęsknić: porcję pełnowartościowej rozrywki bez konsekwencji pod postacią pełnego zażenowania kaca.

Ocena: *****





7/14/2016

Aftershock (2012)

dir. Nicolás López


Protegowany Quentina Tarantino, Eli Roth, oprócz tego, że kręci coraz bardziej wtórne i mało znaczące  produkcje, chętnie też udziela się w cudzych projektach, czy to w roli współproducenta, scenarzysty czy też aktora (jak miało to miejsce chociażby w przypadku "Bękartów wojny"). wszystkie trzy funkcje połączył Roth, wspierając powstanie katastroficznego thrillera „Aftershock”, w reżyserii Nicolása Lópeza – twórca „Cabin Fever” objął nad obrazem producencką pieczę, współpracował przy tworzeniu historii i zagrał jedną z głównych ról. Roth jest tutaj amerykańskim turystą, odkrywającym uroki Chile w towarzystwie dwóch miejscowych lekkoduchów. Panowie czas spędzają głównie na wygłupach, podrywaniu panienek i imprezowaniu. Beztroska rozpusta trwa do momentu, gdy okolica, w której przebywają, zostaje nawiedzona przez trzęsienie ziemi. Sytuacja pogarsza się, kiedy w wyniku działań sił natury pękają mury więzienia, z którego wydostają się żądni krwi i kobiecych ciał skazańcy...


 Inspiracją dla scenariusza były prawdziwe wydarzenia, jakie rozegrały się w Chile w 2010 roku. Autorów w szczególności interesowała kwestia zachowań człowieka w sytuacjach ekstremalnych. Niestety, nie poszli oni bynajmniej w stronę socjologicznego dyskursu, a zaserwowali widzom kolejny gorefest w duchu torture porn. Roth i spółka powtarzają tutaj schemat doskonale znany z dwóch części  "Hostelu", do tego stopnia, że „Aftershock” spokojnie mogłoby uchodzić za czwartą odsłonę cyklu. Różnica polega jedynie na tym, że zamiast zamożnych sadystów wyżywających się na Bogu ducha winnych nastolatkach, dostajemy tutaj okrutną Matkę Naturę i wytatuowanych kryminalistów. Reszta pozostaje bez zmian: krew tryska, członki są urywane, odrąbywane lub też miażdżone, ciała rozrywane. W tej sytuacji ponury komentarz na temat ludzkiej natury brzmi fałszywie i nieprzekonująco – utopiony wszak został w eksploatacyjnym przepisie na rozrywkę.


 Od całkowitej porażki ratuje dzieło Lópeza jedynie dystans twórców, którzy postawili na ironię i wisielcze poczucie humoru. Bohaterowie tej rzeźniczej opowieści sportretowani zostali jako banda ćwierćinteligentów, którzy wręcz sami się proszą o to, aby ktoś wreszcie dał im nauczkę. Z braku laku można im teoretycznie kibicować w ich zmaganiach, ale, koniec końców, gdy nadchodzi ich „czas”, jesteśmy w zasadzie radzi: dostali, na co zasłużyli. Wielu może stwierdzi, że to szczyt cynizmu, wykorzystywać w taki niecny sposób autentyczną tragedię tysięcy, ale przecież nie od dziś wiadomo, że Eli Roth nigdy nie miał w wielkim poważaniu politycznej poprawności. Przynajmniej tyle...

Ocena: **


7/13/2016

Green Room (2015)

dir. Jeremy Saulnier


Jeremy Saulnier na szerokie wody wypłynął za sprawą ciepło przyjętego przez krytykę "Blue Ruin" (wcześniej był jeszcze pełnometrażowy debiut z 2007 roku, "Murder Party"). Zachęcony pozytywnymi opiniami i obiecującym zwiastunem, oczekiwałem świeżego podejścia do popularnej formuły kina zemsty. Niestety, spotkał mnie zawód: artystyczna oprawa, wywiedziona wprost z amerykańskiego kina niezależnego, skrywała opowieść o charakterze czysto eksploatacyjnym. Mistyczna zaprawa, jakiej użył młody twórca, okazała się być wątłym spoiwem dla zgoła przeciętnej i mało ciekawej, acz krwawej opowieści.


W swym kolejnym obrazie, Saulnier poniekąd powiela przećwiczony motyw, choć tym razem ze znacznie lepszym skutkiem. W "Green Room" na pierwszym planie mamy punkową kapelę w klasycznym, czteroosobowym składzie. Muzycy podróżują po Stanach w ramach trasy koncertowej, jednak ich niszowa twórczość spotyka się z nikłym odzewem: zmuszeni są grać do kotleta i udzielać wywiadów dla prowincjonalnych rozgłośni radiowych. W ostatniej chwili wpada im jeszcze jeden występ. Publika położonego w leśnej głuszy klubu składa się głównie z wrogo nastawionych skinów, jednak członkowie grupy nie pogardzą żadną fuchą dla podreperowania budżetu. Swój set rozpoczynają dość niefortunnie, bo do wykonania coveru Dead Kennedys "Nazi Punks Fuck Off". Szczęśliwie, obywa się bez skakania po krnąbrnych punkach w glanach. Po zakończonym koncercie pozostaje tylko zgarnąć kasę i jechać w swoją stronę. Niefortunny zbieg okoliczności sprawi jednak, że członkowie zespołu będą świadkami zdarzenia, które właściciel klubu zdecydowanie wolałby ukryć przed oczami osób postronnych...


"Green Room" zaczyna się dość niepozornie. Majestatyczna sceneria stanu Oregon sprzyja melancholijnej kontemplacji, senny nastrój szybko więc udziela się widzowi. W powietrzu wisi jednak coś bardzo nieprzyjemnego. Zawiązanie akcji przebiega w napiętej atmosferze, choć jest to, póki co, napięcie podskórne. Dopiero gdy wydarzenia przybiorą nieoczekiwanie dramatyczny obrót, zaczyna się prawdziwa zabawa. Saulnier doskonale wykorzystuje trzymane w zanadrzu atuty, na większość czasu ograniczając akcję do zaledwie kilku pomieszczeń. Klaustrofobiczny klimat nasila poczucie zagrożenia, od tej pory wspólnie z Bogu ducha winnymi punkowcami jesteśmy zdani na łaskę bojowników w imię "białej sprawy". Jedyne, co może nieco przeszkadzać, to fakt, że reżyser przesadził nieco z wygładzaniem swych bohaterów: czworo załogantów z "Ain't Rights" (bo tak zwie się ich zespół) to, jak na zadziornych anarchistów, nieprawdopodobne - za przeproszeniem - pipy. W szczególności postać grana przez Antona Yelchina drażnić może swoją mazgajowatością. Oczywiście, jest to zabieg celowy, gdyż, podobnie jak we wspomnianym "Blue Ruin", twórca lansuje tutaj tezę, zgodnie z którą w ekstremalnych warunkach każdy z nas gotów jest do czynów heroicznych, tudzież po prostu bestialskich. Wszystko w imię przetrwania.


Nie domorosła filozofia jednak w "Green Room" intryguje, a sama forma. "Offowy" sznyt już nie przeszkadza, utrzymane w zielonej kolorystyce zdjęcia pomagają stworzyć wyrazistą wizję autorską, a w miarę trwania seansu, pozornie nieskomplikowana historia pęcznieje od napięcia. Nie rozładowują go też wybuchy krwawej przemocy - Saulnier, niczym w rasowym slasherze, przesiewa metodycznie zastępy bohaterów, ale nie jest to zabieg mechaniczny. W tle grzmi muzyka grup z rejonów hardcore/grindcore/trash, na playliście znajdą się wiec sławy pokroju Napalm Death, Obituary czy Slayer, co tylko podkreśla brudny, nihilistyczny koloryt opowieści (choć i tak najlepszy jest finałowy "żart muzyczny"). Subkulturowe kody wygrywa ponadto reżyser bez fałszu, najwyraźniej więc odrobił w tej kwestii lekcję sumiennie. 


Pod względem aktorstwa jest zdecydowanie na plus. Najbardziej drażni wspomniany Yelchin, którego lepiej byłoby chyba wysłać do Mordoru, żeby pozbył się pewnego pierścienia, reszta jednak wypada już bardziej przekonująco. Na wyróżnienie zasługują zwłaszcza występy Patricka Stewarta, który jako działający z zimną krwią aryjski guru, stosuje oszczędne środki wyrazu, efekt budzi jednak ciarki. Drugie nazwisko to Imogen Potts, obsadzona na przekór swojemu dotychczasowemu emploi w roli twardej "oi'ówy". 


"Green Room" to zdecydowanie krok naprzód na reżyserskiej drodze Saulniera. Mniej pretensjonalnego upozowania, więcej kina gatunków, podanego jednak z werwą oraz dowodami postępującej reżyserskiej wprawy. Jako thriller, omawiana pozycja sprawdza się w stu procentach: na półtorej godziny konkretnie "usadza" w fotelu.

Ocena: ****


7/12/2016

The Man with the Iron Fists (2012)

dir. RZA


Oj, namieszał Tarantino w filmowym światku, namieszał… Najpierw wszyscy chcieli kręcić filmy dokładnie takie jak „Pulp Fiction”, następnie okazało się, że wszystkich kręcą azjatyckie mordobicia takie jak „Kill Bill”, a zaraz potem szczytem szpanu stała się stylizacja na grindhouse’owe produkcje z lat 70. Jak jednak wszyscy chyba już zdążyli zauważyć, produkowane masowo podróbki Tarantino do oryginału z reguły nie tylko się nie umywają, ale wręcz wzbudzają zażenowanie (vide: „Hell Ride”). Nawet nazwisko samego kopiowanego na stanowisku producenta nie jest gwarantem jakości, na co dowodem może być reżyserski debiut RZA, rapera cieszącego się dużym poważaniem w hiphopowym światku.


 Od pierwszych ujęć „Człowieka o żelaznych pięściach”, towarzyszy nam uczucie deja vu. I nie chodzi bynajmniej o przefiltrowane zdjęcia, mające imitować klasyczne produkcje rodem z Hong Kongu. Wszystko tutaj wręcz krzyczy: „to kino w stylu Tarantino!”. Krew tryska na wszystkie strony, ubrana w komiksową konwencję brutalna przemoc ma za zadanie przede wszystkim bawić, a pomysł z czarnoskórym kowalem uzbrajającym chińskich wojowników sam w sobie jest już na tyle absurdalny, że nie sposób traktować całości na poważnie.


 Niestety, atmosfera relaksującej rozwałki wciąż bije się tu z efektem drażniącej wtórności, albowiem wszystko to już widzieliśmy, na dodatek w znacznie lepszym wydaniu (choćby u Tarantino właśnie). Odpowiedzialni za scenariusz RZA i Eli Roth, wyraźnie pozostają pod przemożnym wpływem swego mistrza i mentora, inwencję własną jakby celowo ograniczając do minimum. Pomimo, że wszelakich atrakcji (kombinezon najeżony ostrzami, zbir rodem z „Fantastycznej czwórki” czy w końcu tytułowe, żelazne pięści) tutaj nie brakuje, to z czasem ta cała zabawa w cytowanie tego, co już zostało zacytowane tysiąckrotnie, zaczyna nużyć. Nie pomaga udział Russella Crowe w groteskowej roli zabójcy zwanego Jack Knife (sic!), ani rapowany soundtrack, który notabene ma się do całej konwencji jak (nomen omen) pięść do nosa. Szybko staje się jasne, że „Człowiek o żelaznych pięściach” to dzieło nieprzemyślane i bardzo niedojrzałe. Rwany montaż i natłok wątków rodzą chaos, a infantylna fabuła nie budzi praktycznie żadnego zainteresowania.


 Oczywiście, zawsze można spróbować przymknąć oko na tego typu niedociągnięcia, wyłączyć całkowicie myślenie i po prostu rozkoszować się krwawą jatką, ukazaną przecież w jakże efektowny sposób. Bez podparcia w postaci wątłej choćby dramaturgii, nawet to jednak nie jest możliwe. Chybiony projekt, niestety. Pozostaje jedynie cieszyć się, że RZA nie zdołał wprowadzić w życie planu wypuszczenia filmu... w wersji czterogodzinnej. Oczywiście, podzielonego na dwa seanse. Jakże oryginalnie...

Ocena: **