dir. Jim Mickle
Odczuwalna od paru lat - głównie na polu kina amerykańskiego, choć zdarzają się wyjątki od tej reguły - fala nostalgii za latami 80. i - co za tym idzie - narastająca moda na stylistyczno-fabularne powroty do tamtej epoki, nie są bynajmniej dziełem przypadku. Dorosło bowiem kolejne pokolenie twórców filmowych, to dla którego okres młodości przypadł właśnie na przedostatnią dekadę XX wieku. Czerpane w dzieciństwie wzorce przelewają teraz na ekran, nierzadko znużeni współczesnym kinem mainstreamowym, które do zaoferowania widzowi ma niewiele więcej ponad kuglarskie sztuczki i eskapistyczne podróże do wyczarowanych na komputerowym monitorze krain. Do gromady tęsknie spoglądających w kierunku czasów bezpowrotnie utraconej niewinności zalicza się urodzony w 1979 roku (chłopak jest stary jak pierwszy "Mad Max", chciałoby się wtrącić) Jim Mickle.
Czwarty pełnometrażowy film w dorobku Mickle'a to nie tylko nieśmiałe inspiracje określoną erą, tutaj nawet akcja została osadzona w czasach, gdy nikt jeszcze nie uważał, że słuchanie Bon Jovi'ego to obciach. Jest rok 1989, znajdujemy się w Teksasie. Reżyser zaczyna od przysłowiowego "trzęsienia ziemi": Richard (Michael C. Hall) budzi się w środku nocy w swym piętrowym domu i słyszy dobiegające z salonu hałasy. Niewiele myśląc, sięga po rewolwer i drżącą dłonią napełnia bębenek nabojami. Wychodzi z położonej na pierwszym piętrze sypialni i schodzi po schodach na dół, gdzie w living-roomie zastaje zamaskowanego rabusia. Spłoszony biciem zegara, pan domu pociąga za spust i jednym niefortunnym strzałem zabija intruza. Wezwana na miejsce policja identyfikuje nieboszczyka jako ściganego listem gończym recydywistę, Freddy'ego Russella. Szeryf uspokaja Richarda: incydent w aktach określony zostanie jako "samoobrona", kilka papierków do wypełnienia i sprawa zamknięta. Nazajutrz, jedyne z czym musi uporać się bohater, to niezdrowe zainteresowanie mieszkańców jego miasteczka. Tragiczne wydarzenia lipcowej nocy niebawem będą tylko mglistym wspomnieniem. Tak się przynajmniej wydaje do czasu, gdy na horyzoncie pojawia się, zwolniony właśnie warunkowo z więzienia, ojciec zastrzelonego...
Nonszalancję w rysunku poszczególnych osób dramatu łatwo Mickle'owi wszak wybaczyć, gdyż narracja idzie mu już jak z płatka. Zdjęcia i montaż to akurat te środki filmowego wyrazu, w przypadku których "Chłód..." ociera się o perfekcję. To za pomocą obrazu, cięć w odpowiednich miejscach, korespondującej z tytułem filmu wizualnej sterylności, twórca osiąga zamierzony efekt, mówiąc widzowi dokładnie tyle, ile powinien on wiedzieć. Wyśmienita jest także ścieżka dźwiękowa autorstwa Jeffa Grace'a, wykorzystująca patenty z najlepszych syntezatorowych dokonań Johna Carpentera. Jest w istocie chłodno, nie na tyle jednak, by od czasu do czasu nie rozrzedzić klimatu drobnym akcentem humorystycznym. Reżyser puszcza więc sporadycznie do odbiorcy oko, serwując nierzadko smaczki nawiązujące do minionej epoki. Przykładem niech będzie scena, w której bohater grany przez Dona Johnsona chwali się nowym gadżetem, telefonem zamontowanym w swym Caddilacu. Najnowsza zdobycz technologii, sęk w tym, że aby złapać zasięg, trzeba wysiąść z samochodu. Tego typu zabiegi są o tyle zręczne, że jasno określają zarazem grupę docelową kinomanów, do których autor będzie miał ze swym dziełem drogę najkrótszą.
"Chłód w lipcu" sprawdza się jako rasowy thriller głównie dlatego, że udaje mu się zachować umiar charakterystyczny dla produkcji niezależnych. Pozbawiony "udziwnień" mających ożywić niemrawą fabułę, stawia na sprawdzone sztuczki i pokazuje, że mogą one wciąż działać, wszystko zależy od tego, w jakiej konfiguracji się je zestawi. Ten zestaw jest zaś stylowy i pełen gracji. Stary jak świat koncept przeciętniaka, który nieoczekiwanie trafia w samo centrum dramatycznych wydarzeń jeszcze raz gwarantuje rozrywkę i emocje. Dla Richarda będzie to przygoda życia, po której wróci do swego nudnego życia, dla nas jako widzów - dwie godziny obcowania z gwarantującym satysfakcję kinem.
Ocena: *****
"Cold in July" widziałem i oceniam tak samo wysoko. Jednak ja o czymś innym :) Zajebiście, że masz w końcu swoje miejsce w blogosferze :) Trafiałem czasem na Twoje recenzje na FW i zerkałem na polecane przez Ciebie tytuły. Zawsze można było znaleźć coś ciekawego :) Teraz przynajmniej będę mógł odwiedzać regularnie blog. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń