7/30/2019

Quelli che contano (1974)

dir. Andrea Bianchi



Andrea Bianchi miłośnikom włoszczyzny kojarzy się głównie z zombie-flickiem „Burial Ground”, niejeden z pewnością widział również jego naładowane seksem i przemocą giallo „Strip Nude for Your Killer”. Na rok przed tym ostatnim tytułem, reżyser wniósł swój wkład do kina poliziottesco wraz z „Quelli che contano”, szerzej znanym jako „Cry of a Prostitute”...



Z miejsca zaznaczę że jest to wkład niebagatelny, bo nawet jak na standardy tego ociekającego przemocą gatunku, „Cry of a Prostitute” imponuje zawartą dawką brutalności i mizoginii. Szkielet fabularny to jeszcze jedna u Włochów wariacja na temat „Straży przybocznej” Kurosawy: on jeden kontra zwaśnione gangi. Główny bohater (ikona nurtu, Henry Silva) nie jest jednak żadnym ostatnim sprawiedliwym – to najtwardszy pod sycylijskim słońcem skurwysyn, którym kierują zgoła niejasne pobudki (poznamy je dopiero w finale). Mafijny najemnik, który podsyca nienawiść między dwoma klanami ma zresztą swój znak rozpoznawczy: za każdym razem gdy wkracza do akcji, w okolicy rozbrzmiewa charakterystyczna gwizdana melodia...



Trochę mamy więc tutaj z „Ojca chrzestnego”, trochę ze spaghetti od Sergio Leone. Sceny porachunków są odpowiednio krwawe i widowiskowe, zupełnie jakby Bianchi starał się kopiować Peckinpaha. Już scena otwierająca przysłowiowych „jeńców nie bierze”: jesteśmy świadkami wypadku drogowego z dekapitacją, a w kostnicy okazuje się, że dziecko które jechało autem już dawno było martwe i służyło jedynie za „futerał” na transport heroiny. Potem jest równie ciekawie, bo reżyser wplata do historii wątek żony mafiosa, byłej prostytutki (stosownie wystylizowana, a następnie poobijana Barbara Bouchet), która stara się uwieść naszego wojaka. Ten jej awansom poniekąd ulega, ale na swój specyficzny sposób: namiętność zostaje skonsumowana na... świńskiej tuszy. Jakby tego było mało, w jednej z późniejszych scen, bohater katuje tę sama niewiastę przy użyciu paska od spodni, by zaraz potem ją zgwałcić. Gdyby w momencie powstawania filmu istniało pojęcie „politycznej poprawności”, można by śmiało powiedzieć że Bianchi drwi z niego w żywe oczy.


„Quelli che contano” stanowi więc przykład typowo samczego kina, w którym faceci prowadzą bezpardonową wojnę, w przerwach traktując kobiety jak dziwki. Imponuje swoją bezkompromisowością, dzięki czemu łatwo wybaczyć Bianchiemu że warsztat ma raczej ubogi. Realizacyjnie nie są to bowiem wyżyny gatunku, a przyciężka psychologia w gruncie rzeczy nadaje się wyłącznie do śmietnika. Ale w końcu na śmietniku w pewnym sensie się znajdujemy: to świat bez zasad, gdzie nawet dziecko nie stanowi świętości, a pijane lafiryndy wdzięczą się do brutali o kamiennym spojrzeniu. Podły, ciężki, nihilistyczny pomiot celuloidowy, ale o wyjątkowo rozrywkowym charakterze.


7/02/2019

The Bat (1959)


dir. Crane Wilbur




Najpierw była powieść “The Circular Staircase” autorstwa Mary Roberts Rinehart z 1908 roku, dwanaście lat później przerobiona na sztukę teatralną “The Bat”. Sceniczna historia o zamaskowanym mordercy i poszukiwaniach skradzionej fortuny przenoszona była następnie na ekran trzykrotnie (jeśli nie liczyć bezpośredniej ekranizacji książki z 1915 roku). Pierwsza adaptacja z 1926 była filmem niemym, wersja z 1930 roku była już udźwiękowiona. Ostatnim bezpośrednim podejściem do kryminalnego konceptu był z kolei obraz Crane’a Wilbura z 1959 roku.


Autorka kryminałów Cornelia Van Gorder (Agnes Moorehead) wprowadza się na okres letni do posiadłości bankiera Johna Fleminga (Harvey Stephens), podczas gdy on przebywa na polowaniu w górach. Dom przez większość miejscowych uważany jest za przeklęty. Wkrótce, na wieść o grasującym po okolicy mordercy zwanym „Nietoperzem”, cała urzędująca w rezydencji służba wymawia pracę. Tymczasem sensację wywołuje wiadomość, że właściciel banku dokonał kradzieży ze skarbca na kwotę miliona dolarów, po czym zginął w trakcie górskiej wyprawy. Wszystko wskazuje na to, że zrabowany łup musiał ukryć właśnie w swojej letniej posiadłości...


„The Bat” łączy estetykę gotyckiego horroru i klasycznego „whodunit?”. Miks ten nie zawsze wypada przekonująco, bo w zasadzie mamy do czynienia z prowadzonymi równolegle dwoma wątkami (sprawa seryjnego mordercy i poszukiwania skradzionych pieniędzy), które wprawdzie się zazębiają, ale jest to proces nie do końca przekonujący. Odpowiedź na pytanie „kto morduje?” będzie – w zależności od stopnia zaawansowania widza – albo zaskakująca albo też... rozczarowująca. Nie ulega wątpliwości, że rzecz mocno już się zestarzała, a niektóre zwroty akcji są do tego stopnia naiwne, że ciężko je skwitować inaczej niż śmiechem. Nie pomaga również teatralny rodowód: akcja przez większość czasu toczy się w jednym miejscu, jest raczej statyczna i nawet okazjonalne ataki zabójcy (który jest zresztą przez większość czasu strasznym fajtłapą) nie są w stanie jej rozruszać.


Obraz Wilbura posiada jednak mimo wszystko pewien urok i wdzięk. Rzecz prawdopodobnie już w momencie powstania, zmuszona konkurować z produkcjami Hammer Films, musiała się prezentować nieco staroświecko – miejscami można odnieść wrażenie, ze powstała co najmniej dekadę wcześniej. Ma to swoje minusy (o czym wyżej), ale też nie ukrywam, że to nader przyjemny, lekki seans, który okazjonalnie (i niezamierzenie) wpędza w wesołość. Niewątpliwy plus stanowi obsada, pośród której brylują niezastąpiony Vincent Price (tutaj jako nieco szemrany lekarz i zarazem jeden z głównych podejrzanych) oraz wcielająca się w pisarkę Agnes Moorehead. Warto również zwrócić uwagę na figurę samego mordercy, który z kolei spokojnie mógłby robić za wzór dla klasycznego zabójcy z filmów giallo: czarna maska na twarzy, kapelusz z szerokim rondem i do tego rękawiczki... ze szponami.

Ramotka, toteż nie dla każdego. W pierwszej kolejności dla tych, którzy lubią tradycyjne łamigłówki kryminalne i nie przeszkadza im, gdy nieco zalatują one sztampą. Po latach ciężko wprawdzie uwierzyć, w jaki sposób sztuka Rinehart mogła okazać się wielkim broadwayowskim hitem (a film ponoć trzyma się pierwowzoru wiernie), ale też nie okłamujmy się – gorsze dziwy widujemy na co dzień...