Mołdawia, pierwsza połowa XVII wieku. Wiedźma Asa Vajda (jak zwykle niepokojąco urodziwa Barbara Steele) zostaje skazana na śmierć wraz ze swym kochankiem za uprawianie czarnej magii. Przed spaleniem na stosie, czarownica rzuca klątwę na potomków swego oprawcy. Dwa stulecia później, doktor Thomas Kruvajan (Andrea Checchi) oraz jego asystent, podróżują przez mołdawskie odludzia, by wziąć udział w konferencji medycznej. Z powodu zepsutego koła w ich powozie, zmuszeni są zatrzymać się w małej wiosce. Podczas spaceru, mężczyźni trafiają przypadkiem do grobowca nieżyjącej od dwóch wieków Asy. Nieopatrznie, doktor Krujavan odpieczętowuje grób i uwalnia do życia pochowaną w nim diablicę...
"La maschera del demonio" (aka "Black Sunday") było w pełni samodzielnym debiutem reżyserskim Mario Bavy, a zarazem jego pierwszym wielkim sukcesem. Zainspirowany nowelą Nikołaja Gogola film został ciepło przyjęty zarówno we Włoszech, jak i poza granicami kraju, pomimo faktu, że w niektórych państwach zawarta w nim dawka przemocy wywołała spore kontrowersje (w Wielkiej Brytanii obraz pozostawał zakazany do 1968 roku). Powodzenie dzieła nadało impetu karierze początkującego twórcy, ale też ułatwiło zadanie wszystkim jego naśladowcom, którzy pragnęli spróbować swych sił w kinie grozy. Tym samym, Bava udowodnił, że celuloidowy horror to nie tylko produkowane masowo, tanie straszaki z Hollywood czy pełne brytyjskiej ogłady produkcje z wytwórni Hammer. To tutaj początki miał przyszły boom włoskiego kina rozrywkowego.
Znaczenie omawianej pozycji dla przyszłych pokoleń w ogóle trudno byłoby przecenić. Do inspiracji "Black Sunday" przyznają się m.in. Tim Burton (który otwarcie nazywa obraz jednym z tych, które odcisnęły największe piętno na jego twórczości), Francis Ford Coppola czy Sam Raimi. Strona wizualna filmu Bavy (za zdjęcia odpowiedzialny był sam reżyser) do dziś elektryzuje swymi gotyckimi "konotacjami", pomagając kreować gęstą atmosferę grozy. Upiorna scenografia tworzy aurę odrealnienia, przy jednoczesnej wysokiej sile oddziaływania na widza.
Oczywiście, z perspektywy lat, trzeba przyznać, że "La maschera..." zdążyła się już nieco zestarzeć. Wciąż jednak jest to idealna propozycja na deszczowy, jesienny wieczór: wtedy też rzecz nabiera na sugestywności, gra światłem i cieniem fasynuje w stopniu równym co niecodzienna fizjonomia królowej horroru. Niektóre sceny, jak choćby sekwencja otwierająca, z wbijaną przy pomocy młota w twarz wiedźmy maską, pozostają w pamięci już na zawsze. Dla miłośników straszenia na ekranie - z pewnością lektura obowiązkowa. Ocena: *****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz