9/14/2017

Twin Peaks (2017)

dir. David Lynch



Nie będę pisał o tym, jak wieść o realizacji trzeciego sezonu "Twin Peaks" zatrzęsła telewizyjnym (i zapewne nie tylko, wszak współczesna telewizja powoli prześciga kino pod względem dojrzałości, możliwości i zróżnicowania środków wyrazu) światem. Nie będę się rozpisywał o niepokojach i nadziejach związanych z przedsięwzięciem spółki Lynch/Frost. To wszystko już było. Zamiast tego, zamierzam się skupić po prostu na w miarę pobieżnej i - mam nadzieję - jak najmniej nużącej analizie osiemnastoodcinkowej kontynuacji jednego z najsłynniejszych seriali w dziejach.



Zacznijmy może od tego, że pierwsze kilka odcinków nowej serii mogło wprawić widzów w nie lada konsternację. Bo gdzież podziało się to sielskie Twin Peaks, gdzie nasi ukochani bohaterowie, gdzie agent Cooper? Owszem, Cooperów jest tu aż dwóch (przynajmniej), ale na powrót tego "oryginalnego" musieliśmy czekać kawał czasu. No i - last but not least - o co w tym wszystkim, do k..wy nędzy, chodzi? Fani Lyncha, znający jego ostatnie dokonania, jak pokręcone "Mulholland Dr." czy kompletnie nieprzejrzysty (zdaniem niektórych: po prostu bełkotliwy) "Inland Empire", mogli wprawdzie przewidywać, że drogi powrotnej dla reżysera nie ma. Nawet oni jednak mogli popaść w konsternację, mierząc się z rozciągniętym w czasie wprowadzeniem. Wiem, bo sam tak miałem i nie wstydzę się do tego przyznać. Zachwyt mieszał się ze znużeniem, zaintrygowanie z postępującą irytacją. Ciągnące się sceny dialogowe, mnożone w nieskończoność pytania bez odpowiedzi, wreszcie - dawne postaci, które pojawiają się tu i ówdzie niczym przysłowiowy królik z kapelusza, strasząc swymi pomarszczonymi twarzami. Z drugiej strony: śmiałe sceny, które nijak nie przeszłyby w amerykańskiej telewizji dwadzieścia pięć lat temu i niczym nieskrępowana wyobraźnia jednego z najciekawszych twórców światowego kina ostatniego półwiecza.



Samo miasteczko, rzecz jasna, nadal znajduje się w centrum uwagi, jednak znacząca część akcji rozgrywa się poza jego obrębami. Nie jest to też to samo miejsce co przed laty. Owszem, jego mieszkańcy to w dalszym ciągu banda sympatycznych dziwaków, ale nad całością rozciąga się ponura atmosfera. Gdy pierwszy raz widzimy Kyle'a MacLahclana - z długimi włosami związanymi w kucyk i upiornym spojrzeniem czarnych, pustych oczu - dociera do nas, że nic już nie będzie takie samo jak wcześniej. Złowieszczy Bob wygrał, Czarna Chata przezwyciężyła swą jasną odpowiedniczkę. Świat jest skorumpowany, zły, zewsząd wypływa seks, przemoc i degeneracja. Oczywiście, Lynch nie byłby sobą, gdyby dla równowagi nie dodał do tego smutnego krajobrazu kropli nadziei. A im dalej w las, tym paradoksalnie, jest jej więcej. Wyczekiwane przez Sandy Williams drozdy, w końcu nadlecą, co jednak nie oznacza, że mrok został całkowicie pokonany.



Reżyser "Zagubionej autostrady" de facto, wysyła jasny sygnał: dostał pełną swobodę twórczą i nie zamierza iść na żadne kompromisy. Może więc sobie pozwolić, by nakręcić coś takiego, jak odcinek ósmy nowej serii: narkotyczną jazdę bez trzymanki. Obok finału sezonu, to - jak dla mnie - najlepszy epizod "The Return", żałuję jedynie, że pan Lynch nie uprzedził, to skombinowałbym na seans jakieś psychodeliki. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze...
Zaskoczeń zresztą nie brakuje, ba! jesteśmy nimi atakowani na każdym kroku. Któż bowiem spodziewał się, że tak istotną rolę odegra agent Phillip Jeffries z "Fire Walk with Me" (David Bowie powraca w tej roli w kilku archiwaliach)? Że poznamy wreszcie słynną Diane (w tej roli ulubienica reżysera, Laura Dern)? Albo też, że historia zatoczy koło, a Laura Palmer wciąż będzie miała w zanadrzu parę sekretów?



"Twin Peaks" A.D. 2017 można zresztą śmiało uznać za swoiste podsumowanie dotychczasowego dorobku Lyncha. Spina klamrą w zasadzie wszystkie dokonania reżysera, począwszy od debiutanckiej "Głowy do wycierania" po wspomniane "Inland Empire". Raz będą to efekty specjalne o "oldschoolowym" posmaku, których twórca nie powstydziłby się w początkach swej kariery, podskórne napięcie spod znaku "Blue Velvet", gwałtowność, za pomocą której niegdyś szokowała "Dzikość serca" czy alternatywne światy i podwójne osobowości z "Zagubionej autostrady". Autostrada, no właśnie - czy muszę w ogóle nadmieniać, że ten motyw będzie tu powracał w kółko? Lynch bawi się z widzem, zwodzi go, ale jest też w tym szaleństwie metoda - większość tropów znajdzie w końcu swoje, niekoniecznie racjonalne, wytłumaczenie. Nie byłby jednak wizjoner sobą, gdyby nie pozostawił odbiorcy z ogromnym znakiem zapytania w miejscu, gdzie zwykle ulokowane są usta.



Kolejną sprawą jest obsada. Obecność większości starych postaci to miły ukłon w stronę fanów pierwszych dwóch serii. Obok nich jednak, pojawiają się również całkiem nowe indywidua. Tim Roth i Jennifer Jason-Leigh sprawiają wrażenie, jakby urwali się z "Pulp Fiction" Tarantino i to nie tylko przez wzgląd na osobę pana "Pumpkina". James Belushi oraz Robert Knepper tworzą wdzięczny duet jako bracia Mitchum, gangsterzy o gołębich sercach, którym usługuje trio odzianych w róż blondynek. George Griffith pojawia się i prędko znika (a szkoda!) jako kolejny w lynchowskiej kolekcji rasowy psychopata. Naomi Watts gra dziarską żonę pociesznego alter ego Coopera, a Robert Forster zastępuje Michaela Ontkeana na fotelu szeryfa. Jest zbolały Matthew Lillard i obdarzony fizjonomią rasowego skurwysyna Eamon Farren. Galeria postaci jest jeszcze bardziej barwna niż uprzednio, choć czasem można odnieść wrażenie, że trochę tych grzybów za dużo w jednym barszczu.



David Lynch pozostawił sobie furtkę, na wypadek ewentualnej kontynuacji. Ponoć ludzie ze stacji Showtime są "jak najbardziej za". O dziwo, autorskie ekstrawagancje spotkały się bowiem z ciepłym przyjęciem ze strony widowni, co poniekąd świadczy o tym, że telewidzowie są coraz bardziej otwarci i wymagający względem swych wyborów. Przeczyłoby to tezie, iż wybierając się na film do kina, oczekujemy jedynie lawiny kiepskich efektów CGI, tudzież niewybrednych żartów o naturze fekalno-hulaszczej. Nie wszyscy cieszą się jak głupi do sera, oglądając kolejne infantylne animacje "dla młodych i starszych". Niektórzy pragną czegoś więcej. Bo ciemna strona wciąż tam jest, tajemnica czyha za rogiem i chciałoby się, by ktoś ją osiodłał i oswoił. A któż miałby się do tego nadawać lepiej, niż właśnie pan Lynch?

Ocena: *****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz