9/13/2017

Lovelace (2013)

dir. Jeffrey Friedman, Rob Epstein



Linda Lovelace pozostaje jedną z największych ikon przemysłu pornograficznego. Ów status zawdzięcza tak naprawdę jednemu tylko tytułowi, jednak nie jest to bynajmniej jakiś tam, zwyczajny tytuł. Mowa wszak o "Głębokim gardle", pozycji którą spokojnie można określić "Ojcem chrzestnym" wśród produkcji "dla dorosłych". Nierozerwalnie spleciony z rewolucją seksualną, był czymś więcej, niż tylko głupiutką komedyjką o dziewczynie z łechtaczką w przełyku – prawdziwym fenomenem swoich czasów, które w dużej mierze wspomagał kreować. 


Tym bardziej szkoda, że w ekranowej biografii głównej bohaterki całego zamieszania, ów fenomen jest ledwie widoczny. Friedman i Epstein nie wysilili się zbytnio, proponując standardowo skrojone kino biograficzne, w którym nie ma miejsca na głębszą (pardon...) analizę zjawiska, powtarza się głównie ograne banały. W ślad za historią życia Lindy Marchiano (nazwisko jej drugiego męża, którym aktorka w późniejszych latach się legitymowała) zatytułowaną "Ordeal", gwiazda najsłynniejszego pornosa w dziejach, sportretowana została tutaj jako bezwolna ofiara: przemocy domowej, wykorzystywania seksualnego, raczkującego przemysłu pornograficznego, dwuznacznej sławy w końcu. I, choć w teorii, jej los w istocie nie jest raczej do pozazdroszczenia, trudno względem niej zdobyć się na współczucie. Ot, kolejna przysłowiowa "głupia gęś", która nie wie, czego chce od życia, pozwala więc, by to inni myśleli i decydowali za nią, do czasu, kiedy odkryje, że wcale nie jest z tym szczęśliwa. 


Ta dwubiegunowość – Lovelace daleka była wszak od stereotypowego symbolu seksu, z natury zakompleksiona i pruderyjna, przypominała raczej "brzydkie kaczątko" – mogłaby być wyśmienitym tematem przewodnim dla biografii, zdolnej ująć zarówno atmosferę przemian obyczajowych, jak i wygrać dyskretną ironię kryjącą się w fakcie, że ich symbolem stała się tego typu osoba. Twórcy skutecznie jednak unikają wkraczania na rejony o takim poziomie skomplikowania. Najbardziej pomysłowy zabieg sprowadza się tutaj do podzielenia opowieści na dwie części, z których każda ukazuje odmienną perspektywę tych samych wydarzeń, co jednocześnie jest swego rodzaju unikiem, mającym na celu chronić całość przed popadaniem w tanie moralizatorstwo. 


Co ciekawe, pomimo znacznego stopnia "wygładzenia" całej historii, emocje jednak się w niej pojawiają. Ma to miejsce konkretnie podczas sceny telefonicznej rozmowy bohaterki z jej ojcem, granym przez Roberta Patricka. W usta jego postaci włożone zostały stare, jakże znajome, "rodzicielskie wyrzuty" ("co zrobiliśmy nie tak?"), jednak – co ciekawe – wreszcie brzmią one autentycznie, mają siłę oddziaływania, sprawiając, że przynajmniej jedna osoba z całego katalogu charakterów staje się dla nas zrozumiała. Świetny, choć krótki, występ tego z reguły niedocenianego aktora, zaszufladkowanego na co dzień w rolach jednowymiarowych szwarccharakterów. 


Ogółem zresztą rzecz biorąc, aktorstwo stoi tu, w większości przypadków, na przyzwoitym poziomie, a spora ilość zaskakujących epizodów umila czas. To dzięki nim nabieramy pewnego wyobrażenia, czym ów tytuł mógłby być w rękach kogoś bardziej ambitnego. Bo akurat ambicji zabrakło w omawianym projekcie ze wszystkich rzeczy najbardziej.

Ocena: ***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz