Przemyt narkotyków. Gra na dwa, a nawet trzy fronty.
Bezwzględni gangsterzy. Przystojni agenci specjalni. Urodziwe kobiety u ich
boku. Niby nic odkrywczego, ale trudno byłoby zaprzeczyć, że obraz Massimo
Dallamano obfituje w rozliczne atrakcje, które ucieszą każdego miłośnika
euro-akcyjniaków.
Głównym bohaterem jest tytułowy inspektor Cliff (włoski tytuł brzmi „Si può essere più bastardi dell’ispettore Cliff?”, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „Czy można być większym draniem niż inspektor Cliff?”), który rozpracowuje szajkę szantażystów, trudniących się również handlem narkotykami. Pracująca dla bandziorów Joanne (Stephanie Beacham) zostaje kochanką infiltratora, co teoretycznie daje mu jeszcze lepszy dostęp do sekretów grupy. Wkrótce na horyzoncie pojawia się konkurencyjny gang, dowodzony przez bezwzględną Mamma la Turc (Patricia Hayes). Cliff (Ivan Rassimov) postanawia upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i pozbyć się obu ferajn…
Massimo Dallamano, który pod koniec lat 60. zabłysnął stylowymi
wariacjami na temat „Wenus w futrze” i „Portretu Doriana Greya”, a w kolejnej
dekadzie dostarczył świetne gialli „What Have You Done to Solange?” i „ What
Have You Done To Your Daughters?” (choć w tym drugim przypadku należałoby
raczej mówić o miksie giallo i poliziottesco), doskonale bawi się tutaj formułą
szpiegowską, dostarczając naszpikowany twistami wykwit seventisowego kina
policyjnego. Choć w centrum mamy podwójnego agenta Cliffa, to nie mniej istotne
są postacie drugiego planu, równie wyraziście naszkicowane. Wyrachowana Mamma to
wyjęty wprost z amerykańskiej mitologii przestępczej czasów kryzysu herszt zbójecki, otoczony swoimi dzieciątkami,
które winne są jej bezwarunkową wierność. Dwuznaczna postawa Joanne (Beacham mignie tu
i ówdzie kawałkiem gołego ciała) nabiera z kolei wyjątkowo dramatycznego
wydźwięku w finale, dowodząc że jej bohaterka nie była li tylko ładną ozdobą.
Sama akcja obejmuje z kolei m.in. Londyn, Rzym oraz Nowy
Jork, możemy więc mówić o prawdziwie „światowej” rozgrywce. Takiej w której nie
ma miejsca na sentymenty, a każdą umowę pomiędzy dwiema stronami można z
łatwością złamać. Dallamano nie epatuje szczególnie ekranową przemocą,
okazjonalnie tylko racząc widza scenami dowodzącymi okrucieństwa jego
bohaterów, zamiast tego skupia się na misternie poprowadzonej intrydze, która
zrazu wydawać się może nieco mglista, jednak z czasem – gdy już połapiemy się w
realiach przestępczego półświatka – zaczyna dostarczać prawdziwej satysfakcji.
Ostatecznie znajdujemy się w świecie ludzi pozbawionych
skrupułów, pośród których ze świecą szukać „prawego” (jedynie wspomniana Joanne
może budzić jakąkolwiek sympatię). Tu wygrywa sprytniejszy i szybszy, a liczy
się tylko i wyłącznie mamona. Wbrew pozorom jednak historia utrzymana jest w
lekkim tonie, nuty fatalistyczne skutecznie równoważy okazjonalny humor.
Dallamano przez cały czas utrzymuje żwawe tempo, a przygrywa mu funkujący
soundtrack Riza Ortolaniego. Na tle wielu nihilistycznych pozycji z kręgu
poliziottesco „Super Bitch” (aka „Mafia Junction”) wypada więc może zgoła „niewinnie”
(jakkolwiek by to nie brzmiało), ale oferuje wystarczającą ilość groove'u i
jest na tyle wyraziste, że stanowić musi ścisły kanon gatunku.
Salvator Cangemi (Antonio Sabato) prowadzi intratny biznes
sutenerski w Mediolanie. Jest niekoronowanym królem tamtejszego półświatka, z
którym liczyć musi się każdy zbir na ulicy. Sytuacja ulega zmianie, gdy na
arenę wkracza francuski gangster Roger Daverty (Philippe Leroy) z „propozycją
nie do odrzucenia”. Salvator ma zająć się dystrybucją heroiny w mieście na
niekorzystnych dla siebie warunkach, stając się de facto podwładnym
cudzoziemca. Na to nie jest w stanie przystać, co rozpoczyna wojnę podjazdową i
serię odwetów z obu stron…
Pierwsze poliziottesco w dorobku Umberto Lenziego i od razu strzał z grubej rury. „Gang War in Milan” nie jest jeszcze wprawdzie tak intensywnym doznaniem, jak chociażby takie „Almost Human” czy „Violent Naples”, niemniej rzecz może pochwalić się świetnie poprowadzoną fabułą i doskonale rozpisanymi postaciami. Siłą rzeczy zmuszeni jesteśmy sympatyzować z alfonsem i hultajem, który jednak w porównaniu z przybyszami z zewnątrz jawi się jako ostoja zasad i honoru. Jego przeciwnik jest z kolei pozbawiony skrupułów i nastawiony tylko i wyłącznie na zysk. Żaden nie zamierza ustąpić, prawo miejskiej dżungli opiera się zaś na starej, sprawdzonej zasadzie „oko za oko”.
„Gang War in Milan” oszczędnie jeszcze podchodzi do kwestii ekranowej przemocy (choć i tu bywa dosyć mocno, bo dostajemy np. scenę tortur z akumulatorem podpiętym do klejnotów pewnego zbira), nadrabiając jednak w sferze emocji. Po zwięzłym wprowadzeniu zostajemy wrzuceni w wir zbrodniczych knowań, zdrad i grania na dwa fronty. Wszystko zaś wieńczy ponury i wciąż robiący spore wrażenie twist: nic na tym świecie nie jest stałe, a ci, którzy nie są w stanie się dostosować i przebranżowić kończą marnie. Koniec końców, jest to przypowieść o starej gwardii, która musi ustąpić „nowemu”, a nowe wiąże się z większą bezwzględnością i kompletnie odmiennym sposobem myślenia.
Przez większość czasu akcję naprzód niosą postacie
antagonistów: Sabato („Escape from the Bronx”) to wprawdzie żaden Franco Nero,
ale w roli „dobrego alfonsa” wypada przekonywająco, na tyle, że gorąco kibicujemy mu w
jego rozgrywce znaczonymi kartami. Po drugiej stronie mamy zaś arcy-łotra o
fizjonomii Leroya („Milano Calibro 9”) – facet nie dość, że chce faszerować
dzieciaki narkotykami, to jeszcze jest pederastą z ciągotami w stronę trans. No i jest jeszcze ten trzeci,
przez większość czasu ukryty w cieniu, jednak kluczowy dla całej historii -
bandzior z edukacją odebraną w Chicago, grany przez Alessandro Sperliego.
Tytułowa wojna rozegra się pomiędzy nimi trzema, a ostateczny wynik wyłoni
nowego bossa przestępczego Mediolanu, który zgarnie całą pulę ze stołu.
Lenzi w przyszłości zasłuży sobie na miano jednego z
mistrzów poliziottesco. Jego pierwsze kroki na tym gruncie zwiastują już
przyszłe dreszcze: „Gang War in Milan” ma precyzyjnie odmierzone proporcje,
wciągającą (a nie jedynie pretekstową) fabułę oraz konkretne jaja, bez których
w nurcie italo-crime ni rusz. Mały
wielki klasyk gatunku z dużą dawką satysfakcji.
Zacznijmy od dowcipu na rozruszanie. Wchodzi baba do sklepu z biżuterią. Mówi: "potrzebuję prezent dla kobiety". Ekspedientka wyjmuje pierwsze lepsze świecidełko spod lady i pyta: "coś takiego?". "Tak, dokładnie", słyszymy odpowiedź. Po czym wychodzi z salonu i wsiada do samochodu. Koniec dowcipu. Tutaj bowiem zaczyna się poważna gra. Baba w samochodzie znajduje list od szantażystów, do którego załączone są kompromitujące ją zdjęcia. Jak się okazuje, baba poszła raz na herbatkę do koleżanki, ta jej dosypała do wywaru głupiego jasia, otumanioną zawlokła do sypialni, gdzie obmacywał ją jakiś robol, podczas gdy drugi to fotografował (po wszystkim baba babę odprowadziła do drzwi i na odchodne rzekła: „wpadnij kiedyś jeszcze”)…
Tak, tytułowa prowincja w ujęciu maestro Mario Bianchiego,
twórcy spagwestowych arcydzieł „The Masked Thief”, „Kill the Poker Player” i „FastHand Is Still My Name” oraz szokującego filmu o opętaniu „Satan’s Baby Doll”,
to nie przelewki. Niejeden zbir z ulic Rzymu lub Mediolanu mógłby tu poczuć się
zagrożony, a bossowie kryminalnego półświatka mogliby się od prowincjuszy uczyć
biznesu. Spokojne z pozoru miasteczko stoi bowiem rozbojem oraz szantażem i
jest tylko jedna osoba, która będzie w stanie zaprowadzić tu porządek. Ta osoba
to kapitan Sereni (akrobata i huncwot Calogero Caruana).
Sereni to dobry glina. Może nawet za dobry. Z przestępczością rozprawia się w sposób bezwzględny i skuteczny. Na tyle skuteczny, że jego przełożeni nie są już w stanie zdzierżyć jego skuteczności, więc go zwalniają. Sereniemu wprawdzie robi się trochę przykro, wraca na chatę, zapala papierosa i z goryczą wspomina swe najlepsze akcje a la "Brudny Harry", gdy to gruchotał oprychom kości. Nie poddaje się jednak. Wyjeżdża na rzeczoną prowincję, by tam siać ład i porządek. Nieszczęsna szajka szantażystów nawet nie wie, co za karateka przybył do nich z wielkiego miasta.
Tak, dobrze Wam się zdaje: Bianchi styl ma równie surrealistyczny, co Luis Buñuel i obnosi się z tym na każdym kroku. Postaci to skończeni debile i bardzo dobrze się z tym czują, wygłaszając linie dialogowe, których autorstwa nie powstydziliby się członkowie Monty Pythona. Początek zwiastuje prześmiewczą komedię a la „Naga broń”, ale doprawdy: im dalej w las, tym lepiej. Bo „Provincia violenta” to prawdziwy feel-good-movie pośród ponuractwa królującego w poliziottesco. Skecz goni skecz, a po głowach skacze im gwiazda przedsięwzięcia – rozrabiaka Calogero, który przyjmuje pozę włoskiego Charlesa Bronsona. Niestety, nikt chłopu nie powiedział, że nie wystarczy wąs i bezładne machanie łapami w scenach walk, aby zyskać status gwiazdy. Facet jest wprost przekomiczny: bawi zarówno jako wielki wiracha, jak i zadumany myśliciel – nieoszlifowany diament z krainy pizzy!
Bianchi z kolei udowadnia, że przy znikomym budżecie można
nakręcić… na przykład taki film jak „Provincia violenta”. Wyposażony w głęboko
(tak żebyśmy nie byli w stanie się go doszukać) ukryty sens i sekwencje akcji,
które budzą dreszcz. No, może nie dreszcz, bardziej konwulsje. Silne skurcze w
okolicach przepony. Doprawdy piękna sprawa, niesłusznie zapomniane cacko, w
którym ze świecą szukać elementów, które można by potraktować na poważnie. No,
może poza zwyczajowo stylową ścieżką od Stelvio Ciprianiego. Absolutny mus dla
każdego fana poliziottesco – po seansie wasze spojrzenie na historię gatunku
ulegnie drastycznej zmianie. Tak, drastyczny to dobre słowo w tym przypadku…
Zamknięcie post-apokaliptycznej trylogii Enzo Castellariego i
zarazem bezpośrednia kontynuacja „1990: The Bronx Warriors”. Wszechwładna
korporacja planuje przejęcie terytorium Bronxu i utworzenia na nim nowoczesnej
enklawy dla bogaczy. Aby do tego doprowadzić, trzeba wpierw oczyścić dzielnicę
z „szemranego elementu”, a dotychczasowe zabudowania wyburzyć. W tym celu
włodarze wynajmują bezwzględnego Floyda Wanglera (niezawodny Henry Silva),
który wespół ze swoimi oddziałami niszczy, plądruje i pali żywcem za pomocą
miotaczy ognia. W Bronxie organizuje się jednak zbrojne podziemie. Wyjęci spod
prawa postanawiają wziąć za zakładnika prezydenta korporacji Clarke’a (Enio
Girolami). Misji przewodzi znany z pierwszej części Trash (Mark Gregory)…
Po pustynnej rozwałce z „The New Barbarians” wracamy w
znajome rejony „Ucieczki z Nowego Jorku” i „Wojowników”, ale zgodnie z żelazną
zasadą dotyczącą sequeli wszystkiego jest tym razem więcej. Więcej strzelanin,
wybuchów, pościgów – słowem: więcej akcji. Castellari znów udanie maskuje
skromny budżet za pomocą odpowiedniego doboru lokalizacji i sztuczek
technicznych. W drugiej połowie robi się już z tego regularna wojna na ulicach
wyniszczonego miasta. W ruch idą wspomniane miotacze ognia, a trup ścieli się
gęsto. Maestro Enzo wplata tu i ówdzie swój znak rozpoznawczy „włoskiego
Peckinpaha”, czyli zwolnione tempo, tworząc odjechany kolaż jatki i destrukcji.
Czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.
„Escape from Bronx” działa więc jak dobrze naoliwiony Fiat
na gościnnych występach w Nowym Świecie. Castellari dobiera sobie sprawdzonych wyjadaczy (obok Silvy, w roli najemnika ponownie występuje tutaj znany z "Barbarzyńców" Giancarlo Prete), straszy brudem przyszłości, zabiera nas w podróż po podziemiach zrujnowanej metropolii. Czasem, owszem, zalatuje to trochę
serem (przed laty chętnie naśmiewali się z tego twórcy programu „Mystery
Science Theater 3000”), ale nie sposób nie docenić energii i realizacyjnej sprawności
Castellariego, który wycina z „kradzionego” materiału kawał esencjonalnego kina
akcji, które nie nuży choćby nawet przez moment. Zresztą, przy body councie
sięgającym 174 ofiar (Arnie i 109 trupów w „Commando” to pikuś!) ciężko byłoby
narzekać na nudę. Postapo rozwałka na całego, do której szybciej zabije serce
każdego miłośnika włoszczyzny.
Autostop to bardzo wdzięczny temat pod scenariusz filmowy. Z jakichś przyczyn szczególnie upodobali go sobie twórcy wszelkiej masy dreszczowców, na czele ze słynnym „Autostopowiczem”, w którym ikoniczną postać „autostradowego psychola” stworzył Rutger Hauer. Film Roberta Harmona nie był jednak bynajmniej pierwszym, który straszył zgubnymi skutkami łapania stopa. Włosi wdzięcznie ograli schemat w obskurnym „Autostop rosso sangue” z 1977 roku. Rok wcześniej przestroga wyszła z kolei od Brytyjczyków w krótkometrażowym „Take an Easy Ride”.
Obraz Kennetha Rowlesa upozowany został na rządowy film
informacyjny, który miesza wstawki dokumentalne (gadające głowy) z
inscenizowanymi scenkami. Nad całością góruje grobowy głos narratora, który
wtajemnicza widza w „subkulturę autostopowiczów”, lekkomyślnej młodzieży, która
sama sprowadza na siebie kłopoty. Kilkoro spośród rozmówców wspomina o
nieprzyjemnych wydarzeniach, jakie ich spotkały podczas podróży przez kraj „na
stopa”.
Tak mija pierwsza połowa tego krótkiego (niespełna 40 minut) filmu. W drugiej twórcom całkowicie już puszczają hamulce i okropieństwa jakich można doświadczyć „w trasie” postanawiają zobrazować, używając w tym celu czterech historii. Zgodnie z nimi, najbardziej niewinne, co może nas spotkać w takiej sytuacji, to bycie upitym i wykorzystanym przez parę zboczonych swingersów. Pół biedy, lekka trauma i tyle. Gorzej, gdy podwózkę dwóm atrakcyjnym nastolatkom zaoferuje psychol w czarnych rękawiczkach (gdyby dziewczęta oglądały filmy giallo, wiedziałyby z pewnością, że to najgorszy możliwy wybór)…
„Take an Easy Ride” nie bawi się w subtelności i niuanse i z
czasem skręca w makabryczne rejony znane z „Ostatniego domu po lewej”. Czar edukacyjnej
ramotki gdzieś znika, na jego miejsce wskakuje masa golizny, która w połączeniu
z pokazywaną bez cienia dystansu przemocą daje zgoła szokujący efekt. Wygląda
to trochę tak, jakby jakiś oficjel oddelegowany do walki z demoralizacją wśród
młodzieży zamówił film za państwowe pieniądze, ale nie sprawdził, że reżyser
który bierze fuchę specjalizuje się na co dzień w soft-porno i ma dziwne plamy
na spodniach. Rzadki, ciężki do dostania okaz brytolskiej eksploatacji, który
sam w sobie wartość ma może znikomą, niemniej stanowić będzie nie lada
ciekawostkę dla miłośników eurosleazu.