dir. Stephen M. Kienzle
I tak, w pierwszej noweli poznajemy reżysera tanich B-klasowców nazwiskiem Alan Smythee (facet najwyraźniej świadom jest poziomu swych dokonań, stąd taki, a nie inny pseudonim), który w swych filmach epatuje przemocą wobec płci pięknej, a i sam w życiu codziennym jest nie lada szowinistyczną świnią, traktującą swe aktorki jak najgorsze ścierwo. Facet dostanie za swoje, gdy przedawkuje heroinę (od której jest uzależniony) i trafi do przypominającego czyściec miejsca, w którym role zostaną odwrócone i to nim pomiatać będą kobiety.
Mocno przerysowana historia, z karykaturalnie
przedstawionymi figurami „oprawczyń”. Segment rozpoczyna czytelne nawiązanie do
Świadka mimo woli (1984) De Palmy, ze
zwyrodnialcem próbującym przewiercić roznegliżowaną blondynkę za pomocą
wiertarki. Psychol odziany jest przy tym w kostium z sex shopu i prezentuje się
nad wyraz groteskowo. Ogółem jest to lekka i przyjemna przystawka, choć
przyznam że zaprezentowany w niej typ humoru nie do końca do mnie przemawia
(zdecydowanie przegięte, miejscami wręcz kabaretowe aktorstwo).
Druga opowieść skupia się na prezenterce z wieczornych wiadomości, która pewnego dnia w drodze do domu potrąca kilkuletniego chłopca. Bojąc się, że w wyniku tego wypadku wybuchnie skandal, a ona sama straci lukratywną posadę, kobieta ucieka z miejsca zbrodni. Wkrótce otrzyma paczkę od wspomnianego kuriera, w której znajdować się będzie dziecięca pozytywka…
Tym razem jest nieco poważniej, choć i tu znajdziemy
elementy grubo ciosanej satyry. Grunt jednak, że jest niezły klimat i przyjemne
dla oka efekty praktyczne. Zakończenie pozostawia jednak pewien niedosyt.
W noweli finałowej poznajemy Erica Kellera (J.T. Wallace), kawał skurwiela, damskiego boksera i chama. W Dzień Weterana ten gbur zostanie skonfrontowany ze swoją przeszłością: otóż w latach 60. podkablował kolegę ze studiów unikającego poboru do wojska. Biedak trafił do Wietnamu, gdzie spotkał go wyjątkowo przykry los. Teraz jego przeżycia staną się udziałem Erica.
Fajny pomysł, choć mocno zalatuje pierwszym segmentem
kinowej Strefy mroku (1983) od Johna
Landisa (który z kolei był luźno inspirowany odcinkiem oryginalnej serii Roda
Sterlinga pt. A Quality of Mercy).
Dla mnie dodatkowy atut stanowią nawiązania do wojny wietnamskiej, choć warto
odnotować, że Wietnam wygląda tutaj… niezbyt egzotycznie (czytaj: twórców nie
stać było na kręcenie w którymkolwiek z państw południowo-wschodniej Azji,
toteż musieli się zadowolić zwykłymi chaszczami gdzieś w okolicach Long Beach). Ogółem:
średniak, ale z potencjałem.
Podobnie zresztą można podsumować cały Terrorgram: są tu niezłe patenty, nieoceniony ejtisowy feeling, ale całości brakuje wyrazistego charakteru. Nie ukrywam przy tym, że mam słabość do wszelkiej maści antologii filmowych, więc rzecz ma ode mnie na starcie fory. Całościowo jest to jednak typowy przypadek VHS-owej „dolnej półki”. Zapewne gdybym odpalił film Stephena M. Kienzle’a w dzieciństwie, bawiłbym się wyśmienicie i do dziś darzyłbym go sentymentem. Oglądany w wieku dorosłym jawi się jako przeciętniak. Nie ma tu zbyt wiele gore (choć kilka bardziej krwawych scen się znajdzie), aktorstwo typowa „czwarta liga”, a i samemu scenariuszowi przydałoby się nieco „polerowania”. Ciekawostkę stanowi za to gościnny udział Jamesa Earla Jonesa, którego tubalny głos wprowadza nas w każdą z historii. Dla kolekcjonerów wyposażonych w rzadką cechę wyrozumiałości będzie to miło spędzone półtorej godziny, ale pisać do domu raczej nie ma o czym.