Podczas wykonywania jednej z misji, ginie agent specjalny Drew Stargrove (George Lazenby). Oficjalna przyczyna zgonu określona zostaje jako wypadek, jednak syn denata nie daje wiary w ogólnie przyjętą wersję wydarzeń. Lance (John Stamos) odkrywa bowiem, że za śmierć rodzica odpowiedzialny jest geniusz zbrodni, Velvet Von Ragner (Gene Simmons). Nastolatek porzuca szkołę i z pomocą dawnej współpracownicy Stargrove'a seniora, Danją Deering (Vanity) próbuje pomścić swego ojca...
"Never Too Young to Die" to jak najbardziej świadomy pastisz kina szpiegowskiego spod znaku Jamesa Bonda. Twórcy bynajmniej nie kryją się ze swymi inspiracjami, do małej, acz kluczowej roli angażując byłego agenta 007 (co z tego, że tego najmniej cenionego, to też zawsze coś...). Campowy wymiar przedsięwzięcia podkreśla rola lidera KISS, który wybornie bawi się w roli... szalonego hermafrodyty, wzorem najwybitniejszych bondowskich przeciwników, pragnącego siać zniszczenie dla samego zniszczenia. Wystylizowany na drag queen, frontman słynnej formacji daje dowód swego vis comica, stanowiąc zarazem jeden z najjaśniejszych punktów obrazu.
Na postaci szwarccharakteru atrakcje jednak się nie kończą. Zbir z burzą czarnych włosów posiada na ten przykład armię pomagierów, którzy wyglądają, jakby żywcem porwano ich z planu kolejnej części "Mad Maxa". W partnerującą głównemu bohaterowi agentkę wciela się z kolei Vanity, modelka i piosenkarka, niegdyś stojąca na czele skonstruowanej przez Prince'a kobiecej grupy wokalnej. Kanadyjka stanowi niezwykle ponętną ozdobę historii, a wrzucona obowiązkowo scena miłosna z jej udziałem posiada komiczne preludium. Spośród obsadowych ciekawostek, można także dorzucić gościnny występ Roberta Englunda.
Sama fabuła nie prezentuje się może szczególnie porywająco, ale na nudę w trakcie półtorej godziny seansu raczej nie można narzekać. To B-klasowe kino akcji, teoretycznie skierowane głównie do młodzieżowej widowni, ale z pewnością docenią je także nieco starsi miłośnicy kiczu i "ejtisowej" frywolności. Szkoda jedynie, że cały film nie jest tak zwariowany jak postać Simmonsa: w gruncie rzeczy, opowieść poprowadzona została "po Bożemu", jak na wykwit hollywoodzkiego eskapizmu przystało. Z dużym przymrużeniem oka, szczyptą pikanterii, w sam raz na, dajmy na to, niedzielne popołudnie. Ocena: ***½
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz