11/15/2016

The Expendables 2 (2012)

dir. Simon West


W dwa lata po premierze pierwszej części "Niezniszczalni" powrócili, i to w jeszcze lepszym, bardziej efektownym składzie. Wystarczy sam plakat filmu, aby dostać oczopląsu od natłoku nazwisk przez duże N. Do znanej już ekipy dołączyli tym razem Jean-Claude Van Damme i Chuck Norris, a panom Schwarzeneggerowi i Willisowi przypadły w udziale role nieco większe niż uprzednio. 


Zawodowi rozrabiacy lądują tym razem na terenach byłego Związku Radzieckiego, gdzie mają wyręczyć w niewdzięcznej misji amerykański rząd. Wszystko idzie jak z płatka, aż do momentu, gdy na arenie zjawia się niejaki Vilain (ksywka? nazwisko?), przeciwnik tyleż zuchwały, co bezlitosny...

  

Tyle słowem wstępu, wszak i tak wiadomo, że nikt nie wybiera się do kina na tego typu pozycję, po to, aby zagłębiać się w skomplikowaną fabułę i meandry misternie utkanej intrygi. Chodzi o strzelaniny i wybuchy, nawalanki i pot na czołach. Chodzi o to, żeby działo się dużo i efektownie. Takowe założenia też obraz Simona Westa (który zastąpił Sly'a na stołku reżyserskim) spełnia, i to z nawiązką. To jasne, że gdyby nie "dream team", w skład którego wchodzą bohaterowie całego pokolenia filmomaniaków (dla uproszczenia tak nazwijmy ludzi, którzy jak ja wychowali się w erze VHS), nikt by nawet nie zerknął kaprawym okiem w kierunku omawianego tytułu. Emocje gdzieś by wyparowały, sekwencje potyczek budziłyby albo zażenowanie, albo senność. Ale tu akurat chodzi o nostalgiczną wyprawę w czasy beztroskiej młodości, w której udział na równi biorą zapomniani (nie przez wszystkich jednakże) herosi, jak i ich wierni widzowie. Pal licho, że scenariusz niewart funta kłaków, że dialogi przyciężkie, a psychologię w całości zastąpiono pełną patosu gloryfikacją fizycznej tężyzny - "Niezniszczalni" bawią i budzą rozrzewnienie, bo przywołują to, co nieobecne i zdaniem większości już przestarzałe. 


Wewnętrzny wigor i dobra forma bronią jednak skutecznie zespół pod przewodnictwem byłego boksera i weterana z Wietnamu przed oskarżeniami o geriatryczną blagę. Zmarszczki na twarzach są, gibkość już nie ta, ale nikt nie odwala "brudnej roboty" tak profesjonalnie i zarazem z taką lekkością, jak idole sprzed lat. Wystarczy spojrzeć na młodszych kolegów po fachu, jak Statham czy Couture, by błyskawicznie pojąć, na czym polega różnica między wówczas a dzisiaj i czym jest prawdziwa klasa. Nowa generacja nie posiada ani owej niezbędnej ekranowej siły przyciągania (którą zwać można również po prostu charyzmą), ani równie nieocenionej autoironii, które charakteryzują ich mentorów. Czy tego chcą, czy nie - są tutaj tylko dodatkiem. To Stallone i spółka postanowili ich "przygarnąć", nie na odwrót. Pozycja emerytowanych gigantów rozwałki wbrew wszelkim założeniom, jest nadal wysoce stabilna, a nie ma lepszego miernika w tego typu przypadkach, niż zaufanie, jakim hollywoodzcy producenci obdarzają całą serię (w planach część trzecia). 


Wyłożyłem już więc pokrótce, dlaczego nie można "Niezniszczalnych" zbyć zwykłym machnięciem ręki. Teraz może w takim razie o minusach. Te odnoszą się głównie do braku umiaru, bo twórcy nader chętnie składają logikę w ofierze, stawiając na dużą ofertę atrakcji. Nietrudno nabrać wrażenia, że niektóre z postaci, czego najbardziej dobitnym przykładem jest występ Norrisa, okazują się całkowicie zbyteczne - wprowadzane na siłę, nie odgrywają żadnej istotnej roli poza byciem kolejną wisienką służącą do dekoracji. Inni z kolei przed kamerą przebywają stanowczo za krótko: długo już przed premierą łudziłem się, że Schwarzenegger dostanie tym razem przynajmniej drugoplanową rolę z prawdziwego zdarzenia, skończyło się zaś znów na gościnnych występach, tyle że nieco obszerniejszych. Osobiście ubódł mnie także brak Mickeya Rourke, który w "jedynce" stanowił perfekcyjne uzupełnienie dla towarzyskiej śmietanki. 


Nie ulega wątpliwości, że nie było do tej pory produkcji, która zebrałaby na planie tyle gwiazd kina akcji jednocześnie. Oczywiście, dla niektórych będzie to jedynie spęd dinozaurów i dowód na to, że umięśnieni panowie tęsknią za popularnością jak cholera. Zostawmy jednak malkontentów, bo to ci sami, którzy nie narzekają na kolejne próby rewitalizacji kariery Julii Roberts. My wolimy jej brata.

Ocena: ****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz