Kiedy w Halloween 1938 roku młody Orson Welles, późniejszy twórca "Obywatela Kane'a", przedstawił na łamach radiowej audycji "The Mercury Theatre on the Air" swoją interpretację "Wojny Światów" H.G. Wellsa, wśród słuchaczy wybuchła masowa panika. Zgromadzeni przy odbiornikach obywatele przeświadczeni byli, iż ich kraj rzeczywiście został zaatakowany przez wrogie siły z kosmosu. Dzisiaj cała sprawa jawić się może jako zgoła absurdalna, prawda jednak jest taka, że w czasach, gdy nie istniała jeszcze telewizja, a odbiorca nie był bombardowany zubożającymi jego wyobraźnię obrazkami, siła sugestii mogła być potężną bronią.
"Złote czasy radia" to hołd złożony temu środkowi masowego przekazu, nostalgiczna wyprawa do czasów, gdy mała skrzynka zwana radioodbiornikiem zdolna była przenosić całe rodziny do świata fantazji, dostarczać pożywki dla marzeń, bawić i wzruszać. Wzorem "Amarcordu" Felliniego, Woody Allen rezygnuje tutaj z tradycyjnie pojmowanej fabuły na rzecz ciągu luźno powiązanych scenek i epizodów, za pomocą których odmalowuje koloryt czasów. Czyniąc zaś siebie samego narratorem, jasno wskazuje, że w dużej mierze jest to podróż do lat jego własnego dzieciństwa, na poły fikcyjna kreacja znajdująca swe oparcie we wspomnieniach, które mogły ulec zniekształceniu, ale bynajmniej nie wyblakły.
Wizja przełomu lat 30. i 40., najbardziej bodaj burzliwego okresu w historii XX wieku, jest tu nad wyraz pogodna właśnie poprzez zastosowanie "dziecięcej" perspektywy. Największym przewinieniem będzie więc defraudacja pieniędzy z ulicznej kwesty, które umożliwią zakup wymarzonego gadżetu związanego z herosem z eteru. Przefiltrowany przez chłopięcy punkt widzenia świat dorosłych miast straszyć wyzwalać będzie z kolei wesołość. W tę "wspominkową" strukturę wpleciona została garść komicznych anegdot ze świata showbusinessu: mamy tu na przykład mało rozgarniętą aktoreczkę (graną przez ówczesną partnerkę reżysera, Mię Farrow), która staje się świadkiem zabójstwa dokonanego na zlecenie mafii, co nieoczekiwanie otwiera przed nią możliwość kariery na antenie. Ironia przeplata się z rubasznością, akcenty o charakterze zgoła dramatycznym uzupełnione zostały o elementy surrealistyczne.
Jako całość, "Złote czasy radia" ujmują przede wszystkim ciepłem i bezpretensjonalnością. Allen jako bajarz jest tyleż zręczny, co niezawodny: ludzkie słabości przekuwa w dobrotliwy żart, delikatnie, acz konsekwentnie nagina rzeczywistość do potrzeb mitu. Nie po to jednak, by przekłamywać, ale by budować ideał. Ideał, do którego życie być może nie dorasta, ale który możemy za to pielęgnować w naszych wspomnieniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz