Howard Phillips Lovecraft nigdy nie miał wielkiego szczęścia do filmowców. Z pewnością wynika to z faktu, iż specyficzny nastrój, jakim przesiąknięta jest jego proza, niezwykle trudny jest do oddania na ekranie. Misternie generowany niepokój, lęk przed nieznanym, niedopowiedzenie - to najważniejsze cechy literackiego stylu autora "Przypadku Charlesa Dextera Warda". Większość jego adaptatorów nie może z kolei oprzeć się pokusie nadmiernej dosłowności, a efekty takiego postępowania w najlepszym razie określić można jako rozczarowujące: zamiast sugestywności demonicznego szeptu, otrzymujemy ordynarny krzyk.
Jak w przypadku każdej reguły, tak i tutaj istnieją jednak wyjątki. Miłą odskocznię od marnego poziomu lovecraftowskich ekranizacji stanowi skromna produkcja z 2005 roku, stworzona przez grupkę niezależnych twórców, będąca pierwszą próbą przeniesienia na taśmę filmową jednego z najbardziej znanych utworów pisarza. Zrealizowany pod patronatem H. P. Lovecraft Historical Society "Zew Cthulhu" pomyślany został jako hołd dla klasycznego kina grozy. Czarno-biały, niemy obraz okazał się być eksperymentem tyleż frapującym, co i trafionym, spotykając się z aprobatą oddanych miłośników twórczości "samotnika z Providence".
Odpowiedzialny za wspomniane przedsięwzięcie zestaw twórców, sześć lat później zaprezentował światu "Szepczącego w ciemności": oparty na opowiadaniu pod tym samym tytułem horror science-fiction, w którym ponownie niebagatelną rolę odgrywa daleko posunięta stylizacja. Tym razem inspiracji dostarczyły dokonania takich reżyserów, jak Tod Browning czy James Whale, co znajduje odzwierciedlenie zarówno w sposobie narracji, jak i sposobie filmowania poszczególnych scen. W efekcie otrzymujemy subtelnie skrojony pastisz, który puszczając do widza oko, nie przestaje jednocześnie kokietować za pomocą pieczołowicie generowanej atmosfery grozy.
Wspólne przedsięwzięcie Seana Branneya i Andrew Lemana to sentymentalna podróż w czasy starego kina i jako taka, dostarcza odbiorcy niebywałej frajdy. Fabularne naiwności idealnie korespondują z archaicznymi rozwiązaniami wprost z katalogu "opowieści niesamowitych", a ukłony względem czołowych przedstawicieli kinowego horroru podawane są w sposób inteligentny i nienachalny. Szkoda jedynie, iż gdzieś w drugiej połowie, twórców zawodzi inwencja, a czar nostalgicznej przygody zostaje zmącony za sprawą zastosowania najnowszych technik komputerowych. Wykorzystane w celu powołania do życia krabich stworów, tanie efekty CGI, stanowią bolesny dysonans względem szlachetnych wzorców, jakimi posiłkowali się autorzy projektu. Nie da się również ukryć, że w finałowych partiach napięcie znacząco spada, a cała rozrywka nabiera nieco mechanicznego charakteru.
Nawet jeśli jednak "Szepczący w ciemności" przynosi w pewnej mierze zawód, za sprawą czy to budżetowych ograniczeń czy też nieprzemyślanych decyzji, jest to z pewnością jedna z najciekawszych propozycji z rejonów mitologii Cthulhu, jaką kino zaserwowało nam na przestrzeni ostatnich dwóch - trzech dekad. W wykonanej przez Branneya i Lemana pracy czuć autentyczny entuzjazm i poczucie misji, które sprawiają, że nie sposób podejść do ich dzieła bez choćby cienia sympatii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz