dir. Piero Schivazappa
...This is
the beginning of the end...
He
hesitates, he thinks, ahh, I'll take a chance
Well,
what's wrong with taking a chick to a dance?
Nothing...
What's
wrong with taking a lady home?
Nothing...
'Stay
awhile baby, it's all right, we're quite alone'
Well,
what's wrong with that?
Plenty...
Dr. Sayer (Philippe Leroy) to bogacz i filantrop prowadzący
własną fundację. Pewnego dnia w jego biurze zjawia się nowa pracownica firmy
Maria (wyborna Dagmar Lassander, którą rok później zobaczymy - w skądinąd podobnej roli - u Mario Bavy w Hatchet for the Honeymoon) z prośbą, aby szef udostępnił materiały potrzebne jej
do raportu na temat przymusowej kastracji mężczyzn w Indiach. Materiały
znajdują się w willi Sayera, do której ten zaprasza dziewczynę. Na miejscu
sprawy przybiorą nieoczekiwany obrót, gdy okaże się, że mężczyzna jest sadystą,
który zwabia do swej posiadłości młode kobiety, by je upokarzać i torturować…
Femina ridens aka The Laughing Woman to wyborny miks
popartowej stylistyki, klimatów BDSM i zażartej wojny płci epoki przemian obyczajowych. Sayer
to drapieżca, który weekendy spędza dręcząc bezbronne niewiasty. Na tym nie
koniec, albowiem – zgodnie z jego własnymi słowami – następnie je uśmierca w
trakcie spółkowania. Tego pana zdecydowanie ciężko byłoby uznać za miłośnika
płci pięknej, za co winić należy zapewne zakodowane wspomnienia z dzieciństwa.
Doktorek kobietami pogardza, pragnie je zniszczyć i jednocześnie boi się ich. Jego
najnowsza zdobycz wyczuwa jednak słabość oprawcy i zaczyna się seksowna gra na
linii kat – ofiara.
Debiut fabularny Piero Schivazappy, twórcy znanego głównie z
pracy w telewizji, to robota tyleż stylowa, co – jak na czasy powstania –
niezwykle wyzywająca i śmiała. Reżyser stawia na kadry oparte na symetrii,
bogate w cieszące oczy detale i erotyczną symbolikę. Twierdza Sayera stanowi
triumf nowoczesności i użytkowości, pożeniony z geometrycznymi kształtami i
malowidłami o jednoznacznie seksualnym charakterze – to tu, to tam przewijają
się zębate waginy, gotowe w każdej chwili pożreć mizogina-psychopatę. Scenografia w Femina ridens to zanurzony w sixtisowej
psychodelii, najprawdziwszy majstersztyk. W tle zaś przygrywa bałamutny soundtrack od niezawodnego Stelvio Ciprianiego, który skutecznie podsyca kłębiące się w każdej scenie namiętności.
Co do symboliki – jasne, bywa ona „dęta” czy wręcz
pretensjonalna, ale ciężko nie westchnąć z zachwytu, gdy np. scena seksu
oralnego zyskuje oprawę z udziałem sekcji dętej składającej się z atrakcyjnych
dziewcząt jadących pociągiem (!). W surrealistyczne tony Schivazappa uderza chętnie
i często, ale też ani na moment nie traci z pola widzenia intrygi i relacji
pomiędzy postaciami: to prawdopodobnie jedna z najbardziej odjechanych,
kwasowych psychodram, jakie zostały zarejestrowane na celuloidzie. Działa i
jako studium charakterów i jako powabna ciągutka dla oka. Tudzież może bardziej
adekwatnie do zawartości – łamiszczęka.
Wielki twist, który następuje w pewnym momencie widać z daleka,
ale nic nie traci on ze swej mocy. Mamy tu jednocześnie dreszczowiec i czarną
komedię, wypowiedź o charakterze „politycznym”, ale otwartą na interpretacje. W
momencie premiery dzieło Schivazappy miało spore problemy z cenzurą, ale
podejrzewam, że w dzisiejszych czasach mogłoby namieszać w jeszcze większym
stopniu. Pod warunkiem, że ktokolwiek obecnie odważyłby się taki odbezpieczony, prowokacyjny granat sfinansować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz