dir. Andreas Bethmann
Andreas Bethmann zwykł ponoć określać sam siebie mianem „niemieckiego
Joe D’Amato”. Facet od blisko trzech dekad uparcie kręci skrajnie
niskobudżetowe horrory z udziałem aktorów porno i swoich znajomych. Wypracował
sobie na tej bazie skromną grupę fanów, choć wciąż daleko mu do
undergroundowego kultu, jakim w kręgach filmowej ekstremy otoczeni są choćby
Olaf Ittenbach czy Andreas Schnaas.
Dämonenbrut aka Demon Terror to siódma pozycja w dorobku
Bethmanna, a zarazem poprawiona wersja jego Die
Insel der Dämonen (1998). Fabuła jest tu nad wyraz skąpa: jacyś ludzie
płyną sobie statkiem po Morzu Śródziemnym, beztrosko zażywają relaksu (pasażerki
bardzo lubią się długo i namiętnie masturbować), aż tu nagle trach: sztorm
i po wszystkim. Ocalali lądują na nieoznaczonej na żadnej mapie wyspie, gdzie –
tak się składa – w tym samym czasie zjawiają się rabusie z łupem z napadu na
bank. Zarówno rozbitkowie, jak i złodzieje staną się obiektami ataków ze strony
mocy piekielnych zamieszkujących wyspę.
Ot, tyle i aż tyle. Napisać, że Bethmann nie ma pojęcia o
zawodzie reżysera, to de facto sprawić mu komplement, ale taki też urok
podobnych zabaw z kamerą. Rzecz opowiedziana jest niezwykle chaotycznie, miejscami
ciężko połapać się kto jest kim i skąd wziął się na wyspie, w związku z czym
reżyser dorzuca dialogi mające rozjaśnić nieco wydarzenia oraz natrętną
narrację z offu. Nawet pomimo tych zabiegów odczytanie o co tak naprawdę w tym
wszystkim chodzi graniczy z cudem. Dramaturgia leży i kwiczy, podobnie ma się
sprawa z napięciem, w związku z czym warto przestać poświęcać im uwagę i skupić
na tym, co w tej sytuacji najistotniejsze: gore i cyckach.
Zarówno gore, jak i golizna potraktowane zostały jako sprawy
nadrzędne, w związku z czym otrzymujemy ogromne ilości sztucznej krwi,
chałupniczych efektów oraz chętnych do rozbierania się przed kamerą pań.
Szczyty amatorszczyzny Bethmann osiąga w scenie napadu na bank, kiedy to
napastnicy zabijają… dziecięcą lalkę. Potem są jeszcze plastikowe kły demonów,
nawiązania do Mgły (1980) Carpentera
oraz gwałty dokonywane na niewiastach przez wijące się, oślizgłe macki.
Wrażliwców należy przestrzec: reżyser jako undergroundowiec zakumplowany z
podziemiem porno nie obcyndala się w tej materii i w pełni wykorzystuje wdzięki
swoich aktorek, na które co rusz tryska sztuczna sperma z rozochoconych odnóży
demonicznych ośmiornic. Wielbiciele tentacle
porn mają więc sporą szansę odnaleźć się w tej zabawie i rozgościć na
dobre.
Odważnych należy jednak na starcie przestrzec: pomimo dużych
ilości flaków i sromów, Dämonenbrut na
dłuższą metę jest ciężkostrawny i męczący. To bardziej zlepek scen i fantazji twórców,
aniżeli film z prawdziwego zdarzenia. Warto przy tym nadmienić, że mi akurat w łapska
wpadła trwająca półtorej godziny wersja opisana jako „Director’s Cut”, podczas
gdy pierwotnie obraz liczył sobie dwie godziny czasu trwania i na niektórych
portalach filmowych wrzucany jest w sekcję „Adult”. W tzw. wersji reżyserskiej
nie ma żadnych bulwersujących scen zbliżeń pomiędzy aktorami (poza penetracjami
za pomocą macek), całkiem jednak prawdopodobne, że w pełnym wydaniu Bethmann
pozwolił ekipie zabłysnąć talentem przed kamerą (świadczy o tym choćby jedna dziwnie
urwana scena miętoszenia piersi i pocałunków).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz