3/27/2021

American Nightmare (1983)

dir. Don McBrearty


Eric (Lawrence S. Day) jest uznanym pianistą, który przed laty odciął się od despotycznego ojca, dyrektora wielkiej korporacji. Kiedy chłopak dowiaduje się, że jego młodsza siostra wpadła w tarapaty, powraca w rodzinne strony, aby ją odnaleźć. Na miejscu okazuje się, że Isabelle (Alexandra Paul) również uciekła spod ojcowskiej kurateli, jednak nie w kierunku światowej sławy, a życia na ulicy. Eric poznaje Louise (Lora Staley), striptizerkę z nocnego klubu, która mieszkała wraz z Isabelle. Dziewczyna postanawia pomóc w poszukiwaniach, jednak szlak wiedzie przez najgorsze dzielnice miasta, gdzie rządzą przemoc i nierząd…

Punkt wyjścia jest tu nieco podobny do tego z Hardcore (1979) Paula Schradera: wchodzimy w szemrane rejony, pełne barów ze striptizem, speluniastych kin porno, zaludnione przez prostytutki i alfonsów. Zamiast słonecznego Los Angeles za miejsce akcji służy jednak mroźne Toronto, a do zestawu dołączony zostaje wątek seryjnego mordercy. W efekcie mamy tutaj do czynienia z czymś na kształt kanadyjskiego giallo, w którym obok poszukiwań zaginionej powoli wyrasta zagadka dotycząca tożsamości zabójcy. Lepi się to wcale zgrabnie: intryga poprowadzona została konsekwentnie, nawet jeśli pewne elementy wydają się nieco sztampowe (Eric i jego nowa pomocnica rzecz jasna zostają kochankami), a finał pozostawia pewien niedosyt.

Liczy się jednak przede wszystkim klimat: filmowe Toronto to nieprzyjazne miejsce, które swym zdegenerowaniem w niczym nie ustępuje najpodlejszym zakamarkom w okolicach 42nd Street czy zbrukanej reputacji Sunset Strip. Z ekranu wylewają się brud i beznadzieja, zaśmiecone, szare ulice potęgują uczucie chłodu i izolacji. Syfowi podejrzanych dzielnic dorównuje zepsucie tzw. „wyższych sfer”, ukrytych na najwyższych piętrach wieżowców CEO wielkich firm i ich pieczołowicie skrywanych grzechach. Dekadencja to słowo-klucz w przypadku filmu Dona McBrearty’ego, co z całego serca doceniam: American Nightmare ma odpowiednio grindhouse’owy sznyt, choć jednocześnie trzyma się w bezpiecznej odległości od klasycznie pojmowanej eksploatacji.

Zatrzymujemy się więc gdzieś w połowie drogi pomiędzy przystępnością mainstreamu, a obskurnym charakterem śmiecia dla wybranych. Sceny zabójstw zachowują nieprzyjemny wydźwięk, choć bez epatowania okrucieństwem, a golizna stanowi jeno „pieprzny” dodatek do akcji. Pomimo skromnego budżetu, całość zachowuje profesjonalną formę (zdjęcia, montaż), aktorstwo to typowa druga liga (choć ciekawostką będzie występ Michaela Ironside’a – w napisach wymienionego jeszcze jako „Mike” – zaledwie dwa lata po przełomowej roli w Scanners), a postaci choć naszkicowane oszczędnie, to w stopniu wystarczającym, aby w nie „uwierzyć”. Kanadyjski wkład w gatunek miejskiej degrengolady wypada więc jako całość przyzwoicie, z kilkoma mocniejszymi fragmentami i paroma miejscami, gdzie mimo wszystko przydałby się większy pazur. Dla tych, którzy cenią sobie zapyziały nastrój rynsztokowej egzystencji warstw najniższych uchwycony na celuloidzie będzie to jednak z pewnością wartościowy dodatek do kolekcji.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz