10/16/2019

Vera Cruz (1954)

dir. Robert Aldrich


Western łotrzykowski. Okres wojny francusko-meksykańskiej. Podróżujący na Południe były żołnierz Konfederacji Ben Trane (Gary Cooper) napotyka na swej drodze grupę bandytów pod przywództwem Joe Erina (Burt Lancaster) i dołącza do nich. Wkrótce zgraja zostaje zrekrutowana przez markiza de Labordere (Cesar Romero, późniejszy Joker z serialowej wersji Batmana z Adamem Westem) do eskortowania markizy Duvarre (Denise Darcel) do położonej nad morzem miejscowości Veracruz. Jak się jednak po drodze okazuje, od samej markizy ważniejsze jest ukryte w jej karocy, zrabowane meksykańskie złoto. Poznawszy ów sekret, Trane i Erin kontynuują swoją misję, jednocześnie knując jak dobrać się do cennego ładunku... 


„Vera Cruz” było drugim z zakontraktowanych filmów Lancastera dla United Artists. Po tym, jak wcześniejszy, nakręcony w tym samym roku „Apache”, okazał się sporym sukcesem, gwiazdor zażądał ponownie do współpracy na stanowisku reżysera Roberta Aldricha. Scenariusz oparto na podstawie historii napisanej przez Bordena Chase'a (m.in. scenariusz do "Rzeki czerwonej" Howarda Hawksa), a zdjęcia kręcone były na terenie Meksyku. Jedyny zgrzytem na planie produkcji wynikały z faktu, iż tym razem stosunki między Lancasterem a Aldrichem nie układały się równie beztrosko jak wcześniej, głównie z powodu reżyserskich ambicji aktora. Gotowy obraz został jednak przyjęty ciepło zarówno przez krytyków, jak i widownię, nawet pomimo nieoczekiwanie nihilistycznego wydźwięku niektórych fragmentów. 

 

O sile „Vera Cruz” na pewno w pierwszej kolejności decyduje dobrze zgrany duet Cooper/Lancaster, przy czym ten drugi zatrzymał dla siebie bardziej efektowną rolę bezwzględnego rzezimieszka. Jego Erin to drań o zniewalającym uśmiechu, a zarazem osobnik, dla którego pojęcia lojalności i przyzwoitości są obce. Równie „nieciekawie” prezentuje się jego „wesoła kompania”, w skład której wchodzą m.in. Ernest Borgnine i Charles Bronson, aktorzy których wszak na przestrzeni kolejnych lat wielokrotnie ujrzymy na westernowym drugim planie. 


Sam finał zaś to już regularna „rozpierducha”, która z pewnością musiała stanowić inspirację dla Sama Peckinpaha przy kręceniu legendarnej sekwencji z „Dzikiej bandy” – tutaj wprawdzie jest bezkrwawo, ale i tak trup ściele się gęsto, zwłaszcza że w ruch idzie karabin maszynowy. „Niesubordynowane” podejście Aldricha do westernowej konwencji objawia się również w portretowaniu samych postaci: w zasadzie wszyscy tutaj to szumowiny i tanie łotry, tylko niektórzy odznaczają się jakimś honorem. Inni – już nie. Stąd już prosta droga do stwierdzenia, że „Vera Cruz” przecierało szlaki zarówno antywesternom Dzikiego Sama, jak i spaghetti odmianie gatunku. 


Nie skłamię, twierdząc że „Vera Cruz” prezentuje się dzisiaj znacznie lepiej od większości „końskich oper” z tamtego okresu, wliczając w to wspomnianego „Apacza”. Aldrich już tutaj zaczyna eksperymentować z kinem gatunków, co później jeszcze śmielej rozwinie w swoim „atomowym” noir „Śmiertelny pocałunek”, stanowiącym zarazem „łabędzi śpiew” nurtu. Kupuje naszą sympatię dla oprychów i manipuluje odczuciami, a wszystko to ubiera w zgrzebną formę, która niejednokrotnie potrafi zaskoczyć. A końcowy pojedynek, choć krótki i teoretycznie mało efektowny, posiada jeden z fajniejszych patentów, jakie widziałem – drobny niuans, a wnosi wiele!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz