9/01/2018

Spermula (1976)

dir. Charles Matton



W latach 30. XX wieku powstało w Stanach stowarzyszenie, które postulowało odejście od tradycyjnie pojmowanej sztuki i religii. Odrzucało pojęcie miłości, jednocześnie upatrując jedynej nadziei dla ludzkości w oddaniu się libertyńskiej rozpuście. Pod koniec dekady kontrowersyjny ruch odszedł w zapomnienie wraz z jego członkami, którzy zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Czterdzieści lat później córki założycieli sekty, powracają do ojczyzny swych ojców, by nieść „dobrą nowinę”. Ich zadaniem jest wyssanie z mężczyzn energii seksualnej, tak aby na świecie, miast wojen, zapanowała zgoda i niczym nieskrępowana wolność seksualna…


Brzmi fajnie, co? Idiotycznie, absurdalnie, ale całkiem fajnie. Tyle, że „Spermula” to wcale nie taki łatwy orzech do zgryzienia. Każdy, kto usłyszy tytuł, automatycznie dojdzie do wniosku, że to jeszcze jeden dziwaczny pornos z lat 70., najpewniej parodiujący motywy zaczerpnięte z Brama Stokera. Nic bardziej mylnego. Na wstępie warto bowiem wspomnieć, że za całym projektem stał nie jakiś byle grindhouse’owy pornograf, a wystawiany w galeriach na całym świecie twórca.


Charles Matton był uznanym francuskim artystą, który próbował swoich sił w rozlicznych dziedzinach. Oprócz nakręcenia paru filmów, zajmował się także malarstwem, rzeźbą, fotografią czy scenariopisarstwem. Dysponując takimi informacjami, zaczynamy rozumieć, dlaczego zamiast naładowanego seksem i rozbrajającymi wpadkami horroru otrzymujemy rasowe dziwactwo. W gruncie rzeczy, „Spermula” jest bowiem satyrą ubraną w kostium ekscentrycznego science-fiction. Dosyć bełkotliwą i w wielu momentach pretensjonalną, ale też intrygującą i wymykającą się prostej klasyfikacji. Uwagę skupia w szczególności wysmakowana strona wizualna: kadry zdradzają arthouse'owe zadęcie, nie brak też zgoła odjechanych pomysłów stylistyczno-scenograficznych.


Należy przestrzec: zostajemy wrzuceni w wir chaotycznie zaprezentowanych wydarzeń, fabuła rozbija się o wątki poboczne, postaci snują się po ekranie, wygłaszając przyciężkie linie dialogowe i miejscami trudno się połapać, jakie wytyczne przyświecały powstawaniu tej produkcji. Sztuka dla sztuki? Do pewnego stopnia z pewnością tak, bo to kino na miarę rozpolitykowanej bohemy, które stara się wprawdzie nie traktować siebie zbyt serio, ale nie zawsze mu to wychodzi. Miejscami przywodzi na myśl dokonania Paula Morriseya, współpracownika Andy'ego Warhola - skojarzenie tym bardziej uprawnione, że w jednej z ról występuje tutaj Udo Kier, gwiazda "Flesh for Frankenstein" i "Blood for Dracula". Golizny i seksu, owszem, jest całkiem sporo, ale ta softcore'owa erotyka, gdyby szukać porównań na ówczesnym europejskim podwórku, bliższa jest takiemu Borowczykowi, niż - dajmy na to - Jessowi Franco.


Zważywszy jaki to kawał celuloidowej aberracji, nie dziwi, że amerykański dystrybutor nie widział szans komercyjnego sukcesu dla "Spermuli". Na tamtejszym rynku film wyświetlany był więc w przemontowanej wersji z anglojęzycznym dubbingiem, z kompletnie zmienioną fabułą. Tym razem była to opowieść o planecie Spermulitów, którzy przez swoją władczynię zostają przemienieni w kobiety i w takiej formie najeżdżają Ziemię, by wysysać soki witalne z jej mieszkańców. W tej formie obraz przemieniał się w głupawą komedię erotyczną i przez lata to właśnie ów wariant była najbardziej rozpowszechnioną wersją obrazu Mattona. Z oczywistych względów, w pierwszej kolejności najlepiej sięgnąć po oryginał, przeróbkę traktując jedynie jako ciekawostkę.

Ocena: ***



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz