9/10/2018

Brawl in Cell Block 99 (2017)

dir. S. Craig Zahler



S. Craig Zahler debiutował udanym "Bone Tomahawk", oryginalnym mariażem kanibalistycznego horroru i westernu. Zanim rozpoczął karierę reżyserską, był już uznanym powieściopisarzem z czterema książkami na koncie, z których każda spotkała się z ciepłym przyjęciem krytyki. Pracował też jako autor zdjęć, pisze scenariusze. Poza tym, udziela się jako autor tekstów i bębniarz, m.in w heavy metalowej kapeli "Realmbuidler" oraz black metalowym "Charnel Valley". Jego drugi pełnometrażowy obraz "Brawl in Cell Block 99", zebrał entuzjastyczne recenzje, utwierdzając w przekonaniu, że mamy do czynienia z najbardziej intrygującym twórcą młodego pokolenia (niekoniecznie rocznikowo, bo na tym etapie Zahler w metryce miał już 44 lata).


Bohaterem "Brawl" jest były bokser Bradley Thomas (Vince Vaughn). Po tym, jak zostaje wyrzucony z pracy, by zapewnić byt swojej rodzinie (jego żona spodziewa się pierwszego dziecka), zaczyna trudnić się przemytem narkotyków. Podczas jednego z "przechwytów", Bradley i jego współpracownicy zostają nakryci przez policję. Wywiązuje się strzelanina, w trakcie której dawny pięściarz wykańcza zabija swoich "kumpli" i sam zostaje aresztowany. Sąd skazuje go na względnie łagodny wyrok: siedem lat pobytu w zakładzie karnym. Podczas odsiadywania wyroku, odwiedza go wysłannik bossa kartelu. Mafioso oczekuje spłaty "długu", a gwarantem dopełnienia zobowiązań jest przetrzymywana w niewoli, ciężarna żona Bradleya. Świeżo upieczony więzień nie ma wyjścia: musi dostać się do Redleaf, więzienia o zaostrzonym rygorze, gdzie jego celem będzie jeden z więźniów...


"Brawl in Cell Block 99" to kino więzienne podane w grindhouse'owym sosie. Tam jednak, gdzie Tarantino skupiałby się na kwiecistych, acz nic nie wnoszących dyskursach pomiędzy postaciami, tam bohater Zahlera zaciska pięści i rusza do działania. Bradley w interpretacji Vaughna to małomówny, oszczędny w gestach typ, "chłopak z Południa", wierny uniwersalnym zasadom, twardy i niezłomny. Trochę mrukliwy mięśniak, ale od pierwszych scen kibicujemy mu w jego zmaganiach z losem. Bo to swój chłop, bo nie ma pojęcia o politycznej poprawności, a przemocy używa tylko, gdy jest do tego zmuszony. A wtedy -  zmiłuj się Boże, nie ma lekko. Złamania otwarte, zmiażdżone czaszki, zgruchotane kręgosłupy, itd., itp. Bo Brad (nie mówcie do nie go w ten sposób - nie lubi tego!) ma jasno określone zadanie: uratować swoją ukochaną i nienarodzone dziecko. I nic nie stanie mu na przeszkodzie.


Obraz Zahlera jest więc po trosze krytyką systemu penitencjarnego, podaną w zgodzie z B-klasowymi wzorcami, po trosze... melodramatem. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie manipuluje bowiem w mistrzowski sposób odczuciami widza, dzięki czemu bez reszty identyfikujemy się z pierwszoplanowym charakterem. Zapatrywania i inspiracje niby bliskie tarantinowskim (choć i tak jedynie z wierzchu), pod względem jednak ciężaru, najbliżej tu chyba do bezczelnej szarży Von Triera spod znaku "Tańcząc w ciemnościach". "Cell Block 99" w dużej mierze opiera się bowiem na szantażu emocjonalnym i to posuniętym do maksimum. To kino zemsty w wydaniu doskonałym: najpierw pognębia bohatera (i widza) do granic, by potem przynieść zasłużoną satysfakcję. Przerysowana przemoc, to ostre przypierdolenie, które jednocześnie odrzuca i... cieszy. Nie tylko miłośników ekstremalnego gore, ale zwyczajnie każdego, kto jest wyczulony na dziejową niesprawiedliwość, kto nie raz rozmyślał o tym, że prawdziwe szumowiny nigdy nie ponoszą kary. Tutaj ponoszą, w komiksowej, efekciarskiej, ale mimo wszystko przyprawiającej o zawrót głowy otoczce. Bo Bradley to (anty)bohater na miarę naszych czasów: zdeterminowany, pozbawiony wątpliwości, mówi mało, ale zawsze trafia w punkt - istne przeciwieństwo typowego przedstawiciela świata Zachodu. Odtrutka na postawę "na Francuza": zamiast kładzenia kwiatów na skwerach, w parkach i innych miejscach kaźni najbliższych osób, gadania o sile miłości w obliczu tragedii, zamiast rysowania kredkami po chodnikach - branie spraw we własne ręce. I łamanie karków skurwysynom, którzy chcą zniszczyć nasz sposób postrzegania świata, zagrozić naszej rodzinie, naszym wartościom.


Owszem , pojawiają się zarzuty, jakoby Zahler kręcił kino skrajnie prawicowe, szkalujące mniejszości, może nawet - uwaga, padnie straszne słowo! - faszystowskie. Z pewnością lekka przesada: taki Chuck Norris erę Reagana występował w produkcjach o podobnym charakterze i wymowie i jakoś nikomu krzywdy tym nie wyrządził. Prawdą jednak mimo wszystko, że chodzi tu głównie o zderzenie światów. Tego klarownego, dobrze nam znanego i tego zepsutego, pragnącego wedrzeć się do naszych sypialni i salonów, zniszczyć wszystko, w co do tej pory wierzyliśmy. Kino jak najbardziej "teraz", takie w którym łatwo odnaleźć współczesne tropy (nie tylko Stany Trumpa!). I bardzo niepoprawne, jeśli patrzeć z perspektywy lewicowych autorytetów moralnych. Pod względem intensywności przeżyć, jest to prawdziwy kopniak w trzewia. Bezkompromisowy, mocny, choć łagodzony sporą dozą (czarnego) humoru. Bite dwie godziny siedzenia na skraju fotela, z rozdziawioną w niedowierzaniu koparą. Rollercoaster dla ludzi o silnych żołądkach i o zdrowym dystansie. Nie pamiętam kiedy ostatnio napięcie w trakcie seansu było tak nieznośne, że miałem ochotę to "pierdolnąć w cholerę", jednocześnie nie potrafiąc oderwać wzroku od ekranu.


Twórcy "Bone Tomahawk" udała się rzecz niebywała: hołdując wzorcom najniższych lotów, sprokurował opowieść dającą do myślenia i wzbudzającą autentyczny przestrach. Kiedy bohater zostaje odwiedzony przez mówiącego z twardym, wschodnioeuropejskim akcentem posłannika, informującego o losie, jaki spotka żonę i dziecko skazańca, mamy ochotę rzucić mu się do gardła i udusić gołymi rękoma. Tak samo jak Bradley. Pojawia się wściekłość oraz bezsilność. I wiemy, że będzie ciężko. Cholernie ciężko. Unifikacja odczuć widza z ekranowym herosem o żelaznych pięściach jest bodaj największą niespodzianką seansu i jego najpotężniejszą siłą.


Podsumowując: "Cell Block" to kawał mięsistej, filmowej petardy i największe objawienie na polu X muzy ostatnich lat. Rozrywka, która porwie zarówno koneserów grindhouse'owej maniery, jak i widza skoncentrowanego na pożeraniu popcornu. Niesłychanie błyskotliwa i samoświadoma, opatrzona ukłonami w kierunku klasyki (role Udo Kier i Dona Johnsona), ale śmiało spoglądająca w przyszłość. Potrzeba nam było kogoś takiego jak Zahler, kogoś kto nie jest jeszcze zadufanym w sobie, utytułowanym twórcą zjadającym własny ogon. Z całym szacunkiem dla takich Tarantino czy Rodrigueza - przy reżyserze omawianej pozycji wypadają jak zwykli pierdziele.

P.S. Zapomniałbym dodać: te wszystkie kawałki na soundtracku, które brzmią jakby świeżo zeszły z tłoczni wytwórni Motown, również zostały napisane przez Zahlera. Łebski gość!

Ocena: *****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz