5/08/2018

Terrore nello spazio (1965)

dir. Mario Bava



Dwa statki kosmiczne odbierają sygnał S.O.S. z nieznanej planety. Załogi decydują się pośpieszyć na ratunek. Zanim jeszcze wylądują, dochodzi do niezwykłych wydarzeń: członkowie ekip dostają napadów szału, których później nie pamiętają. Po przybyciu na powierzchnię, sytuacja pogarsza się. Wszystko wskazuje na to, że astronauci znaleźli się na wielce nieprzyjaznym dla nich gruncie...


Bava bierze science-fiction za rogi. "Terrore nello Spazio" to bodaj jedyna w karierze reżysera próbka fantastyki naukowej w stanie czystym. Włoch tradycyjnie zapatrywał się na amerykańskie wzorce, toteż w jego wizji pobrzmiewają echa klasyki z poprzedniej dekady, tytuły pokroju "The Thing from Another World", "Forbidden Planet", "Invasion of the Body Snatchers" czy "The Angry Red Planet" stanowią wyrazistą inspirację. Zrealizowany przy minimalnym budżecie obraz, w ojczyźnie spotkał się z obojętnym przyjęciem, w Stanach dystrybuowany był przez AIP (współproducenta filmu) w pakiecie z innym tanim B-klasowym "straszakiem" "Die, Monster Die!", toteż i tam skazany był na niszowy odbiór i protekcjonalne nastawienie krytyki.


Z początku istotnie wygląda to jak nieszczęsny protoplasta polsko-radzieckiej "superprodukcji" "Test pilota Pirxa". Zmieszana obsada w ekscentrycznych kostiumach (futurystyczne emblematy SS i kołnierze a la hrabia Dracula!) nie może się odnaleźć w dziwnej przestrzeni "pojazdu". Monochromatyczna ścieżka dźwiękowa Gino Marinuzziego zrazu irytuje, akcja wydaje się statyczna, dialogi ciężkie jak rżnięte piwo. Jak się jednak okazuje, jest w tym szaleństwie metoda. Ucho "dopasowuje się" do elektronicznych dźwięków, które wzbudzają pewien niepokój. Po powierzchni obcej planety snuje się mgła, a tu i ówdzie znajdziemy ponure cmentarzyska nieznanych ludzkości cywilizacji. 


Uznanie "Terrore..." (znane szerzej pod anglojęzycznym tytułem "Planet of the Vampires") zyskało dopiero z czasem. Historycy kina docenili zarówno kunszt twórcy, jak i pewne nowatorskie koncepcje. Po latach, stało się całkiem jasne, że skromna produkcja stanowić musiała jedno z naczelnych źródeł natchnienia przy powstawaniu "Obcego" Ridleya Scotta. Począwszy od zawiązania akcji, poprzez scenografię, po szczegóły w rodzaju wizyty na wymarłym statku kosmicznym. W tym ostatnim przypadku tzw. "Space Jockey" i "Inżynierzy" kłaniają się Bavie w pas. Oczywiście, z wiekiem "Planeta" straciła nieco ze swego powabu, czy to za sprawą nieco drętwego aktorstwa, archaicznego charakteru czy naiwności fabularnych. Warto jednak choć przez moment spojrzeć na to dzieło z perspektywy tego, czym naprawdę jest: wybitnym i niedocenionym zarazem przykładem mieszanki kina artystycznego i rozrywkowego. 


Ojciec giallo po raz kolejny udowadnia tutaj, że przy skromnym nakładzie środków potrafi wyczarowywać cudowne, emanujące intensywną atmosferą kadry, pobudzać wyobraźnię widza, zaskakiwać wyprzedzającymi epokę rozwiązaniami. Przy pomocy zręcznych sztuczek operatorskich, pracy światłem i efektów praktycznych, reżyser kreuje sugestywną wizję nieznanego, wrogiego świata. Sceny, jak ta z powstającymi z grobów zombie-marionetkami czy odtwarzanym nagraniem wołania o pomoc obcego-giganta, wciąż robią niebagatelne wrażenie i na trwałe zapiszą się w świadomości każdego szanującego się kinomana.


Skalę tego, jakim ekranowym ekwilibrystą, był twórca "Black Sabbath" doskonale obrazuje zresztą pewna anegdota. Barry Sullivan, hollywoodzki aktor występujący w filmie w roli kapitana ekspedycji, w trakcie jednej z rozmów z Bavą na planie, miał powiedzieć, że "być może pewnego dnia nakręcą razem coś dobrego". Reżyser enigmatycznie stwierdził, że gwiazdor "mógłby być zaskoczony". Jakiś czas później, Sullivan pojawił się w studiu, aby pracować przy rejestracji dubbingu do tegoż projektu. Jakiż był jego szok, gdy okazało się, że to co widzi na ekranie, w niczym nie przypomina spartańskich warunków i lichych dekoracji z planu, na którym jeszcze niedawno odwalał "orkę". Aktor szybko poprosił operatora, aby ten najpierw pozwolił mu obejrzeć film w całości, tak by potem mógł już spokojnie skupić się na czytaniu kwestii do anglojęzycznej wersji. Sullivan, etatowy specjalista od ról drugoplanowych, znany m.in. z roli w "Pięknym i złym" z Kirkiem Douglasem, wspominał, iż był bliski płaczu ze wzruszenia, gdy zobaczył, co Bava wyczarował z dekoracji z paper-mache i modeli w małej skali przy pomocy kamery. Powyższą przypowiastkę zostawiam niedowiarkom do refleksji...

Ocena: ****




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz