11/06/2017

Torn Curtain (1966)

dir. Alfred Hitchcock



"Torn Curtain" uchodzi za jedną z największych porażek w karierze Alfreda Hitchcocka. Sam reżyser był wysoce niezadowolony z efektu końcowego, a winą obarczał przede wszystkim Universal Studios, które zamiast wybranych przezeń Cary'ego Granta i Evy Marie Saint, do ról głównych narzuciło Paula Newmana i Julie Andrews. Na pewnym etapie, twórca "Psychozy" stracił zainteresowanie projektem, co z perspektywy czasu wydaje się być jeszcze bardziej widoczne: w porównaniu z takim "Zawrotem głowy", "Ptakami" czy nawet "Marnie", "Kurtyna" wypada blado i nieprzekonująco.


Fabuła obrazu skupia się na osobie profesora fizyki, który przedziera się za Żelazną Kurtynę, aby wydrzeć od światowej sławy naukowca tajemną formułę, umożliwiającą zbudowanie skutecznego systemu obrony przeciwrakietowej. Znów więc znajdujemy się na znajomym terenie: Hitch skupia się po raz kolejny na eksploatowaniu jednego ze swoich ulubionych tematów. Podobnie jak w klasycznych szpiegowskich dreszczowcach mistrza suspensu (vide: "Człowiek, który wiedział za mało" czy "Północ, północny-zachód"), na pierwszym planie mamy przypadkowego bohatera, który wrzucony zostaje w sam środek międzymocarstwowych waśni i, chcąc nie chcąc, musi stanąć na wysokości zadania.


Pierwsze, co przychodzi do głowy w trakcie seansu, to spostrzeżenie, że cała ta awanturnicza eskapada do "komunistycznego raju", jest czystej wody anachronizmem w dobie bijącej rekordy popularności serii o przygodach Jamesa Bonda. "Przeciętniak" grany przez Newmana to żadna konkurencja dla rozkochującego w sobie kobiety, niepokonanego agenta 007. Zaledwie rok wcześniej, na ekrany wszedł "The Spy Who Came in from the Cold", ponura ekranizacja prozy Johna le Carré, której fabuła posiada przynajmniej kilka punktów stycznych z obrazem Hitchcocka. I znów, porównanie jest zgoła niekorzystne dla omawianej pozycji. "Torn Curtain" jawi się jako naiwny przeżytek z zupełnie innej epoki. Całe założenie historii jest tu mocno naciągane, a kolejne zwroty akcji działają jedynie na przysłowiowe "słowo honoru". Na tym etapie doszło również do zakończenia jakże owocnej współpracy mistrza z kompozytorem Bernardem Herrmannem, a skoczną i bezpłciową zarazem ścieżkę stworzył John Addison.


Oczywiście, nawet tutaj znajdziemy dowody reżyserskiej maestrii twórcy. Świetna, bo pełna suspensu właśnie, jest scena potyczki z agentem Stasi w położonej na odludziu farmie. Gdy zarzucić prawa logiki, również partie końcowe mają prawo budzić emocje. Hitch, wiadomo, umie utrzymać widza w napięciu, toteż dwugodzinny seans ma dobre tempo i w zasadzie ani przez chwilę nie nuży. Posiada też swój dyskretny urok. Szkoda jedynie, że jest to urok ramotki, którą łatwo polubić i przy której miło się zrelaksować, ale którą ciężko mimo wszystko podziwiać jako spójną i przemyślaną całość.

Ocena: ***½



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz