11/15/2016

The Expendables (2010)

dir. Sylvester Stallone


O "Niezniszczalnych" było głośno jeszcze na długo, zanim fabuła tego obrazu przybrała bardziej konkretne kształty. Kolejny po "Johnie Rambo" reżyserski projekt Sylvestra Stallone od samego początku budził gorące emocje i był bezustannie na językach fanów kina akcji na całym świecie. Oto bowiem w jednym filmie miała zostać zebrana cała śmietanka niegdysiejszych i obecnych gwiazd ekranowej sensacji. Ten ambitny zamysł udało się Sly'owi zrealizować w stopniu, powiedzmy, połowicznym (co najmniej paru nazwisk w tym zestawie brakuje), ale i tak lista płac w przypadku tej produkcji jest doprawdy imponująca. Wystarczy choćby zwrócić uwagę na fakt że do krótkiego występu przed kamerą udało się namówić niegdysiejszego rywala Stallone'a na stanowisku naczelnego "action hero", a wówczas wciąż jeszcze rezydującego gubernatora stanu Kalifornia. 


Tytułowi "Niezniszczalni" to jednostka doborowych najemników, którzy za odpowiednią opłatą zrobią porządek w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej. Kolejne ich zlecenie zakłada obalenie południowoamerykańskiego dyktatora. Szykuje się bezpardonowa walka i... cała masa bezwstydnej rozwałki w starym dobrym stylu. 


"Niezniszczalni" w założeniu swego pomysłodawcy i reżysera miało być hołdem dla tradycyjnego kina akcji, jakie swój rozkwit przeżywało w latach 80-tych. Po mocnym uderzeniu, jakim była czwarta część sagi o weteranie z Wietnamu, można było spodziewać się czegoś na podobnie porządnym poziomie. Przyznam jednak, że moje odczucia po wyjściu z sali kinowej były raczej mieszane. Z jednej strony jest tu należyta dawka eksplozji, krwistych konfrontacji, strzelanin, słowem: wszystkiego, z czego składać się nie tyle powinien, co musi, każdy przedstawiciel tego filmowego gatunku. Jednocześnie patrząc na szczątkową wręcz fabułę, w której logika znajduje się w całkowitej poniewierce, trudno nie odnieść wrażenia, że to nic więcej jak narcystyczna zabawa dużych chłopców. Na usprawiedliwienie Stallone'a należy dodać, że całość podana została z należytym przymrużeniem oka, bez którego tego typu seans pewnie byłby trudny do strawienia. Ile bowiem można patrzeć na bezmyślną demolkę, w której najmniejsze znaczenie ma to, co się demoluje? 


To tak tytułem narzekania, które jednak nie jest w moim odczuciu bezzasadne. Bawiłem się, owszem, bardzo dobrze, a jednak czuć w przypadku "Niezniszczalnych" wyraźny niedosyt. Niedosyt wynikający po części z... przesytu. Za mało wykorzystuje się tu zebrane nazwiska, za często celebruje chaotyczne mordobicia i fajerwerki. Aż chciałoby się mieć możliwość dłuższego poprzyglądania pooranej bliznami twarzy Mickeya Rourke zamiast kilku minut wybuchów i serii karabinowych. Poza tym zabawa niby jest w duchu "oldschoolowa", ale już szybki, rwany montaż czy wspomaganie się kiepskiej jakości efektami CGI to chwyty, które odtwórca Rocky'ego podpatrzył w produkcjach z udziałem młodszych kolegów. Zdecydowanie należało zostać przy sprawdzonej, tradycyjnej kaskaderce, a nowinki techniczne zostawić ludziom, którzy już nie potrafią sobie bez nich poradzić. 


Brawa należą się tu przede wszystkim w kategorii: autoironiczne wtręty. Scena w kościele z udziałem Willisa i Schwarzeneggera niewątpliwie należy do najlepszych w całym obrazie i autentycznie rozbawia. Przyjemność sprawiają odniesienia do klasyków gatunku, i to one wydają się być treścią tego filmu. Można dzięki temu poczuć na jakiś czas tą jakże mile nostalgiczną atmosferę. Cóż, prawdziwe kino akcji, w takim kształcie, w jakim je znaliśmy, odeszło już wiele lat temu wraz ze swymi starzejącymi się bohaterami. Na posterunku pozostali nieliczni, którzy jakby nie zauważają upływu czasu. I może to właśnie dobrze, że na firmamencie jest jeszcze ktoś taki jak Stallone, kto wie, że ludziom czasem jeszcze potrzeba odrobiny nieskłaniającej do myślenia i lekkiej rozrywki, która jednak nie będzie w całości wykreowana na ekranie komputera.

Ocena: ***½


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz