10/17/2016

The Andromeda Strain (1971)

dir. Robert Wise


Opublikowana w 1969 roku "The Andromeda Strain" była jedną z pierwszych pozycji w pisarskim dorobku Michaela Crichtona, późniejszego autora takich hitów czytelniczych jak "Jurassic Park" czy "System". Szybko, bo już dwa lata później, trafiła na duży ekran. Za kamerą stanął Robert Wise, sprawdzony rzemieślnik, który równie dobrze spisywał się w tak odmiennych gatunkach jak musical ("West Side Story") czy horror ("Nawiedzony dom"). 


Wysłana w kosmos amerykańska sonda spada na Ziemię w okolicach małego miasteczka w Arizonie. Zaraz potem wszyscy jego mieszkańcy, z wyłączeniem pewnego starca i niemowlęcia, padają jeden po drugim jak muchy. W ekspresowym tempie skompletowana zostaje ekipa wysokiej klasy specjalistów z różnych dziedzin, których zadaniem będzie zbadanie zawartości kosmicznej kapsuły w odizolowanym od świata laboratorium pośrodku pustyni w Nevadzie...


Obraz Wise′a wyraźnie bazuje na stałych motywach zimnowojennego kina science-fiction z lat 50., gdzie zagrożenie nie z tego świata uosabiało lęk przed nuklearną apokalipsą tykającą zza Żelaznej Kurtyny. Znajdziemy tutaj ten sam przesiąknięty niepokojem klimat i ważką przestrogę przed ludzką pychą, która w końcu doprowadzić może do zagłady życia na całej planecie. Pamiętam, że gdy pierwszy raz zetknąłem się z "Andromedą" w dzieciństwie, film ten wywarł na mnie potężne wrażenie. Po latach, z przyjemnością stwierdziłem, że nic nie stracił ze swej mocy. Nie znajdziemy tutaj fajerwerków, akcja jest raczej mozolna, ale za to napięcie - naprawdę duże. Twórcy "Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia" udało się wykreować niezwykle sugestywną atmosferę zagrożenia, w czym bezsprzecznie ogromną rolę odgrywa zamknięcie wydarzeń w klaustrofobicznych, sterylnych wnętrzach ukrytych kilkaset metrów pod powierzchnią lądu. Pomieszczenia rządowego ośrodka badawczego jak żywo przywodzą na myśl chłodny wystrój stacji kosmicznej z kubrickowskiej "Odysei Kosmicznej". Dodać wypada, że twórcy scenografii do tego tytułu wyróżnieni zostali nominacją do Oscara. 


Co istotne, zwłaszcza w przypadku produkcji z gatunku fantastyki naukowej, dzieło Wise'a, pomimo swego całkiem dostojnego wieku, nie zestarzało się. Wprawdzie groźba atomowego konfliktu nie jest dziś już tak na czasie jak czterdzieści, trzydzieści lat temu, niemniej podczas oglądania wciąż towarzyszyć nam może dreszcz przerażenia. Lęk ten wynika przy tym w większym jeszcze stopniu z zagrożenia jakie niesie ze sobą ludzka głupota i nieodpowiedzialność, niźli ze strachu z kontaktem z obcymi cywilizacjami. Tych zresztą tutaj nie uświadczymy - najeźdźca jest niepozorny i bezosobowy, ale spustoszenie jakie jest w stanie wywołać, dziesięciokrotnie przerasta to, z którym ufoludki przyleciały na trzecią planetę od Słońca w "Dniu niepodległości". Od strony czysto technicznej być, dla współczesnego widza "Tajemnica Andromedy" nie będzie może zbyt atrakcyjną propozycją (mimo, że w swoim czasie atakowała zmysły najnowocześniejszymi efektami specjalnymi), ja jednak i tak wolę ów minimalizm wymuszający przewagę treści nad formą, zamiast współczesnego braku umiaru. Dzięki temu na plan pierwszy wybijają się przede wszystkim zdjęcia i montaż (znów nominacja), a bardzo modny wówczas chwyt z dzieleniem ekranu znajduje twórcze zastosowania (patrz m.in. sceny w wyludnionej mieścinie). 


Ekranizacja powieści Crichtona to inne, bardziej "dojrzałe" spojrzenie na perspektywę intergalaktycznych kontaktów. Bez latających spodków i groteskowych stworów, bez pokracznych robotów i laserowych starć. Tym samym owa wizja końca panowania człowieka staje się tym bardziej sugestywna, przytłacza swym ciężarem i, piszę to całkiem serio, zostaje w głowie. Zgodnie bowiem ze starym prawidłem, najbardziej straszy to, co nienazwane. A Andromeda pozostaje zagadką.

Ocena: *****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz