Filmowe biografie można kręcić "po Bożemu", tj. czytając daną postać od deski do deski, od dnia narodzin aż po śmierć. Łatwo wtedy jednak wpaść w pułapkę swego rodzaju "ilustracyjności", prześlizgiwania się po powierzchni, rzadko bowiem kiedy udaje się zamknąć czyjeś życie w dwóch, trzech godzinach. Sztuka ta udaje się jedynie nielicznym, a wzorcem, jeśli chodzi o biografie muzyków, pozostaje niedoścignione "The Doors" Stone'a. Można jednak skupić się na wybranym wycinku z żywota danej postaci, dokonać syntezy dziejów, najważniejsze aspekty danego życiorysu skupiając w soczewce "momentu przełomowego".
Tę drugą opcję wybrał Don Cheadle, zabierając się za Milesa Davisa. Co intryguje w "Miles Ahead", to fakt, że aktor i reżyser w jednym, nie zdecydował się na okres świetności słynnego jazzmana. Nie pokazuje nam narodzin cool jazzu, ani przełomowych dokonań na polu jazz-fusion, sukcesów "Kind of Blue" czy "Bitches Brew". Owszem, zahacza o te najistotniejsze fragmenty, za punkt wyjścia obrał sobie jednak czas bezproduktywności trębacza, który przypadł na lata 70. Poznajemy więc Davisa jako człowieka złamanego, przygniecionego ciężarem własnej sławy, pogrążającego się w alkoholu i narkotykach, odciętego od świata w swym mieszkaniu. Jednocześnie, Cheadle pozwala sobie nieco "pofantazjować", sięga po luźną anegdotę, wtłaczając do akcji elementy komediowe i wstawki rodem z kina akcji. Pewnego dnia do drzwi posiadłości muzyka puka dziennikarz z Rolling Stone'a, Dave Braden (Ewan McGregor), który pragnie napisać sensacyjny artykuł o wielkim powrocie legendy. Miles na żaden come back nie ma jednak ochoty, woli wieść żywot pustelnika, uprzyjemniając sobie depresyjne stany kokainą i gorzałą. Tymczasem decydenci z wytwórni Columbia, z którą Davis jest związany, naciskają na nowe nagrania, ponowne wejście do studia. Jedyne co może ich udobruchać, to taśma demo, którą słynny artysta zarejestrował na własne potrzeby...
Nie jest więc obraz Cheadle'a filmem biograficznym w tradycyjnym pojmowaniu tego terminu, a raczej rodzajem impresji "na temat". Fakty z wcześniejszego życia autora "Sketches of Spain", zawarte zostały w serii retrospekcji, sama klamra jednak, to nakręcona z werwą komedia kryminalna. Opowiedziana soczystym językiem, lekka w tonacji, błaha wręcz. Ogląda się tę historię z przyjemnością, co nie zmienia faktu, że nie sprawdza się jako curriculum vitae Davisa. O sile omawianej pozycji stanowi w dużej mierze brawurowa kreacja samego Cheadle'a w roli głównej. Ze swadą wciela się on w mrukliwe, mówiące z charakterystyczną chrypką, powłóczące nogą indywiduum. Miles w tym wydaniu częściej niż po trąbkę, sięga po butelkę, ewentualnie po rewolwer, którym wymachuje na prawo i lewo. Kupujemy tego osobnika bez zastrzeżeń, tak właśnie wyglądać musi zrezygnowana, obrażona na cały świat gwiazda, której nie pozostało już nic innego jak odejść w tumanach białego proszku, co w połowie dekady zwiastował magazyn Rolling Stone.
Podejście, jakie zaproponował debiutujący za kamerą aktor, rozczarowało sporą część krytyki. Ta maniera bajarza, swoboda w interpretowaniu mitu, ma jednak swoje plusy. "Miles Ahead" szczęśliwie, ani nie odbrązawia, ani też nie podchodzi na klęczkach. Nie ma tu pretensji do tworzenia ostatecznego, jedynie słusznego portretu, to kino o wysoce rozrywkowym charakterze. W pewnym sensie, można by powiedzieć, że Cheadle poszedł na łatwiznę, niemniej wybrnął z zadania zwycięsko. To biografia, jaką każda wielka persona chciałaby mieć po swojej śmierci: bez zbędnego kadzenia, ale też bez namiętnego grzebania w brudach. Ocena: ****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz